Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

stynkę wojewodzianką zwał ojciec własny. Prawda, bieda była u nich, ale dziewczyna by męża znalazła, a matka przytulisko — a teraz...
Damazemu oczy się paliły.
— Ach! Ach! — odezwał się — wierzyć nie mogę, serce mi się krwawi.
— Co to pomoże? — odparła Chaja.
— A po co to rozpowiadać — wtrącił podłowczy. — Dziewczyna już jakby pogrzebiona, żal po niej, ratunku nie ma. Zapomnieć lepiej.
— Pożałować można — broniła się stara gospodyni. — Pan myśli, że mnie jej nie żal?
Pomilczał chwilę.
— Gdyby człowiek mógł — dodała — plunąłby na tę starą, na tę Zaborską, no! a przyjdzie ona za czym, wszyscy się jej kłaniają... Każdy się boi. Ona, co chce, to wyrobi.
Wskazała na zamek.
— Księżna ją chciała stąd precz wygonić, a i ta nie potrafiła! — wzgardliwie się uśmiechnęła Żydówka.
— Później, jak się sprzykrzy — ciągnęła nie mogąc powstrzymać się od paplania — no! za mąż ją łatwo wydać będzie. Posag się znajdzie i męża wyszukają, ale póki książę żyje... — potrząsnęła głową.
Wtem podłowczy, który ciągle wstawał i siadał, rozdrażniony niepotrzebnym opowiadaniem, przerwał Żydówce, że się w piecu dopalało.
— Dosyć bo już tego gadania — rzekł — niechaj piec zamkną albo jeszcze drew dołożą, a jemu siana przyniosą, bo mu się spoczynek należy.
Stara karczmarka, obu rękami pieca spróbowawszy, uśmiechnęła się i życząc dobrej nocy wyszła z izby, obiecując przysłać siano na posłanie. Jakoż, nim się pomiędzy milczącymi braćmi rozmowa na nowo nawiązała, wpadł

27