Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/297

Ta strona została uwierzytelniona.

W Nieświeżu zagadka testamentu nie schodziła ze stołu i książę z listem gratulacyjnym wysłał Ponikwickiego, aby tam w miejscu wywąchał prawdę.
Tymczasem w Białej nawet nikt niczego pewnym nie był.
Jeden Wolski, który ostatnimi czasy jeszcze w łaskach urósł i wielką miał konfidencję z księciem, zapewniał rześko, iż testamentu nie było i nie będzie. Ale znano pana łowczego, iż mu wierzyć nie było można, bo mówił, co mu było potrzeba, i gotów był przysięgać, a jutro z własnej wyśmiewać się przysięgi i z dudków, co w nią wierzyli.
Ks. Riokur, polityk wielki, nie miał tego zwyczaju, aby się komu zwierzał. Usta miał zamknięte, uśmiech na nich dla wszystkich — i dyskrecję. Stworzony do obcowania z panami, wiedział, że milczenie tu dobrze płaci.
Wnosząc z fizjonomii księżny chorążyny, która w sprawie tej testamentowej najmocniej była interesowaną spodziewając się dożywocia i zapisów, można było sądzić, iż Wolski miał słuszność, bo księżna chodziła, ile razy się nie wysilała na spokojne oblicze, zafrasowana bardzo i posępna.
Nadszedł oczekiwany dzień św. Floriana, niby to majowy, niezbyt chłodny, z rana zagrażający deszczykiem. Na pogodę nikt nie zważał i wszyscy się postroili letnio, w najparadniejsze suknie, do atłasów i aksamitów.
W Białej było tak jakby najuroczystsze święto; od rana bito we dzwony i wszędzie do nich w pomoc musiano wezwać młodzież, która z taką przyjemnością na sznurach się wiesza i kołysze z nimi.
U fary celebrować miał ks. biskup Ptolemaidy, a kazanie szczególną zwracało ciekawość wszystkich, gdyż miał je wygłosić znany z wielkiej pobożności i wymowy sławny dominikanin, ks. Obłoczymski z Nowogródka,

295