Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

Icyk ogromną niosąc wiązkę siana, którą rzucił na ziemię i umiejętnie, szybko uściełać zaczął.
— Przyślij mojego chłopca; ten mi dery przyniesie i pościel — odezwał się Damazy. To mówiąc ujął brata pod rękę.
— Dlaczego ty mi jutro stąd każesz jechać, nielitościwy człowiecze? — zawołał z wymówką. — To nie może być.
— To musi być! — odparł podłowczy gorąco — ja ci tu siedzieć nie dam, bo wiem, czym to pachnie. Dziewczyna była w tobie rozmiłowana, pójdzie wieść po miasteczku, żeś przybył; uchowaj Boże głupstwa jakiego — życie niepewne. Tobie nie ufam, jej nie ufam, a żebyśmy dla niej oba przepaść mieli, na to nie pozwolę.
— Za cóż znowu ginąć tak zaraz mamy? — odezwał się Damazy.
— Bo tu i ostrożniejsi od ciebie, i mniej winni głową nałożyli — począł podłowczy — bo ja wiem, co się tu dzieje, a ty nic.
— Cóżem ja winien? — przerwał Damazy — jeszcze przecież zawinić nie miałem czasu.
— Niedługiego na to potrzeba; tyś gorączka, dziewczyna ci z głowy nie wywietrzała — mówił Marcjan — a tu dosyć jednego szeptu, abyś jutro zniknął i gnił w lochu, z którego żyw się nie dobędziesz.
Mówiąc to podłowczy się wzdrygnął cały, nachylił się do ucha bratu i szeptał prędko:
— Wierzaj mi, wierzaj, nie narażaj mnie i siebie. Jedź, uchodź, biednego dziewczęcia nie ocalisz już. To darmo.
Damazy głowę spuścił, ręce załamał.
— Nie wypędzaj mnie — rzekł — gdybym się nawet na największe niebezpieczeństwo miał narazić, po to przybyłem — widzieć się z nią muszę, będę.

28