Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/303

Ta strona została uwierzytelniona.

gi, całe ciało drgało; aż wreszcie twardy sen z chrapaniem i świstem zakończył ten epizod.
Trwał on tak długo, że w salach już seciny świec gorzały, a na dworze ściemniło się zupełnie, gdy chorąży na ostatek przebudził się, z głową jako ołów ciążącą, z niesmakiem w ustach, osłabły.
Bądź co bądź potrzeba było wyjść do gości, a że zwykł się był na wszystko kurować rumiankiem, zawołał książę hajduka i kazał go sobie podać. Na ten raz panaceum to nie posłużyło: niesmak się zwiększył, przywołano Dubiskiego, który limoniadę radził i zaraz ją przyprawił.
Po tej zrobiło się księciu lepiej.
— Ale niechże książę pan przy wieczerzy da pokój winu! — rzekł Dubiski.
Oburzył się chorąży.
— Daj ty mi pokój — zawołał — doświadczona rzecz, klin klinem... To mi doktor!
Na sali muzyka grała, towarzystwo było bardzo ożywione; książę zajął swe miejsce, a gromadka wiernych otoczyła go zaraz.
Łudziło wszystkich, iż twarz miał ciągle rumianą. Niebawem, według zwyczaju, który próżnować nie dozwalał, stoły znowu zastawiać zaczęto do wieczerzy. Wino wypite przy obiedzie obudziło apetyty wilcze. Książę też znajdował, że posilić się było zdrowo. Niektórzy z gości jeszcze porannego nie wydychawszy traktamentu zasiedli do nowego.
Wieczerza wprawdzie co do liczby półmisków nie mogła się mierzyć z obiadem, ale pożywnością ich mu nie ustępowała. Wino obficie podawano, a książę, mimo mrugań i ostrzeżeń, kazał sobie przynieść jedną „Sierotkę“.
Pierwszy jej zaraz kieliszek poskutkował cudownie.

301