Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/305

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czegóż to?
Matka trąciła córkę: — Zlituj się!
Faustyna umilkła, lecz twarz okazywała gniew i rozdrażnienie.
Chorąży patrzał na nią i poczynał się marszczyć.
— Choć na ten moment, gdy ja tu przybywam, należałoby się rozweselić — zamruczał.
— Tu? — odparła Faustysia śmiało — na tym zamku? Któż tu wesół być może, gdy pod nogami jego jęczą ludzie w kajdanach, niewinni. Książę nie masz litości!
Zwolna książę, jakby się ze snu przebudzał, począł się podnosić i oblicze jego, przed chwilą uśmiechnięte lubieżnie, wyraz dzikiego okrucieństwa przybierało.
— Ty, jakaś! — krzyknął — ty! niewdzięcznico, która śmiesz — mnie...
Głosu mu zabrakło, twarz różowa stała się czerwoną, karmazynową, siną — podniósł pięść i zmierzył oczyma nieustraszone, wyzywające go dziewczę, jakby je wzrokiem chciał zabić.
— Oszalała! — zabełkotał. — Mnie! Któż mnie śmieć może!
— Ludzie nie śmieją! O, nie! — zawołała Faustyna odsuwając się od niego — przyzwyczaili księcia do czołgania się i pochlebstw, ale jest Bóg, jest Bóg, a straszne są sądy Jego.
Matka, przerażona, usta jej ręką zacisnęła.
Chorąży, cały drgając jak w konwulsjach, podniósł się na nogi, krzyknął zmienionym głosem strasznym i runął jak kłoda wpół na ziemię, wpół na kanapę; oczy mu stanęły słupem.
Stuk, który w przedpokoju posłyszał stojący hajduk, sprowadził go tu. Zobaczywszy leżącego księcia i już na próżno usiłującego podnieść się lub głos wydać, przypadł do niego co prędzej, chcąc podnieść z ziemi. Jakkolwiek

303