czył w niej księżnę, wojewodę, Kaszyca i kilka osób. Napadł na doktora.
— Panie konsyliarzu — zawołał głosem drżącym — cóż to jest — puszczać mnie nie chcą? Mnie!
— Nie jesteś tam potrzebny — odparł doktor obojętnie, który z kubkiem wody powracał do pokoju chorego. Targnął go za rękaw zrozpaczony Wolski.
— Cóż? Nie żyje?
Doktor mu nie odpowiedział.
Wytrzeźwiony nagle, z twarzą bladą — Wolski stał widząc, jak dokoła ci, co wczoraj ze strachem mu się kłaniali i służyli nadskakując, wcale już nie zważali na niego. Był to dlań najpewniejszy znak, iż z księciem strasznego coś dziać się musiało. Wolskiemu tym konieczniej potrzeba się było dostać do łoża, zobaczyć, co się stało.
— Żyje czy umarł? — powtarzał sobie niespokojnie.
Ktoś tu już więc inny miał prawo rozporządzania się, gdy jego śmiano zatrzymywać u progu.
Mrowie przeszło po nim. Dokoła otoczony nieprzyjaciółmi samymi, mógł się spodziewać zemsty i sponiewierania.
Z sypialni żaden głos mogący być oznaką wypadku nie dawał się słyszeć wyraźniej. Zdawało mu się, że księżny płacz się odzywał chwilami, potem szept stłumiony, jakby modlitwa, i cisza przerażająca.
Ile razy, korzystając z zadumania hajduka, chciał się wśliznąć i zbliżyć do drzwi — odtrącano go od nich.
Wtem wyszedł wojewoda czernihowski, o którym wiedział dobrze Wolski, że go nie cierpiał; skłonił mu się jednak pokornie i spytał głosem drżącym:
— Jaśnie wielmożny panie, książę, mój Boże, czyżby już nie żył?
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/308
Ta strona została uwierzytelniona.
306