Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale to niepodobieństwo! — zakrzyczał Marcjan. — Matka sama cię wyda.
— Zostaw to mnie! — zakończył Damazy.
Podłowczy jeszcze się starał przekonać go, że się narażać nie powinien. Mówił długo, gorąco; Damazy pozostał niewzruszonym.
Marcjan burzyć się już i gniewać poczynał — w ostatku żądał przynajmniej, aby brat w zajeździe, gdzie o nim nazajutrz wszyscy wiedzieć mieli, nie pozostał dłużej.
— To się rozumie — przerwał mu przybyły. — Oznajmiłeś Chai, że ja jutro jadę, więc wyjeżdżać muszę, ale dokąd — gdzie — o tym i ty wiedzieć nie powinieneś. Ja się zgubię czy nie, moja to rzecz, ty o siebie spokojnym być możesz.
Gorzkie to słowo obraziło okrutnie podłowczego.
— Człowiecze niewdzięczny! — zawołał desperacko — już ty mnie nie znasz i mojej miłości zwątpiłeś, widzę, kiedyś mnie takim mógł żgnąć słowem, w samo serce. Myślisz, że mnie by jednemu na świecie pozostawszy żyć się chciało? albo mi tak życie miłe i rozkoszne!
Rzucili się sobie na szyję bracia i uścisnęli, prawie do łez zmiękłszy.
Myślał już podłowczy, iż brata skłoni, aby się swych niebezpiecznych wyrzekł zachcianek, lecz choć ten nie mówił nic, z twarzy mu jaśniało, że stał przy swoim.
Spierać się dłużej darmo było.
— Idźmy no spać — odezwał się Damazy — a chcesz jutro pożegnać się ze mną, przybądź za rania.
Tak się wreszcie rozstali i Marcjan, opończą się dobrze otuliwszy, na powrót się powlókł do zamku.
Godzina już była późna bardzo. Wietrzysko ze śnieżycą nie ustawało, a dęło tak, że silny w sobie Marcjan, idąc do domu, ledwie się mógł na nogach utrzymać.

29