Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/319

Ta strona została uwierzytelniona.

Był to domek nowy, zaledwie skończony, którego właściciel nie miał jeszcze czasu wynająć. Połowa jego była zawsze przeznaczoną dla jednej z tych gospodyń, które tu studentów utrzymywały. Było mu wszystko jedno, komukolwiek ją ustąpi. Stały dwie izby z alkierzem tak puste, że w nich tylko wióry stolarskie leżały na podłodze.
Faustysia zgodziła się, na co chciał gospodarz, i siadła na ziemi spierając się o ścianę i dopiero teraz oddychając swobodniej.
Powietrze to, wonią świeżego sosnowego drzewa, z którego dworek był wystawiony, przesycone, innym, lepszym, do oddychania zdrowszym się jej wydało. Nagie ściany i to ubóstwo radowały ją, bo znaczyły — swobodę. I łzy się z oczów jej potoczyły, łzy uspokojenia, wytchnienia — nowego życia.
Na zamku tymczasem trwał ten bezrząd i popłoch, jaki tu śmierć chorążego przyniosła, chociaż marszałek dworu i kilku starszych oficjalistów ostro się wzięli do pohamowania nieładu i rozprzężenia. Przyczynił się do tego i ksiądz biskup Ptolemaidy, którego, jako duchownego, słuchać wszyscy musieli, bo od tej zwierzchności nikt nigdy się nie wyzwalał. Wezwany przez marszałka przybył on, surowymi słowy karcąc zwołanych oficjalistów.
Urzędowe oznajmienie o zgonie wyprawiła od siebie księżna, z pokornym listem, do hetmana, na którego teraz łasce lub niełasce pozostała.
Wojewoda, któremu w początku myśl dopominania się prawem o wyposażenie księżnej wdowie poddawano — uznał proces z Radziwiłłami, tam gdzie trybunały wszystkie pod ich wpływem lub w ich rękach bywały — za niemożliwy.
Cisza następnych dni zapanowała na zamku osieroconym, przerywana tylko przygotowaniami pogrzebowymi,

317