Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

Spostrzegł jednak, w górę oczy podniósłszy, że niebo się po trosze rozjaśniać zaczynało.
Na następny dzień pewny był mróz ostry — dla podróżnego, co konno miał jechać, choćby i słomy w buty napchał, i strzemiona nią pooplatał, nie bardzo bezpieczny.
Podłowczy bowiem mocno był przekonany, że brat nazajutrz wyjechać musi.
Zamierzając wstać do dnia, co na zamku łatwym było, bo tu też wcześnie się służba budziła i po piecach i kominach ogień nieciła — rzucił się na twarde łóżeczko Marcjan i znużonym będąc bardzo, twardo zasnął. Przebudził się nazajutrz, gdy stróż z drzewem wszedł do jego izdebki i pies na niego zawarczał.
Spojrzał w okno — szarzało na dzień.
— Co na dworze? — zapytał.
— Mróz tęgi, ale wichura ustała.
Zerwał się równymi nogami podłowczy i natychmiast umywać i odziewać zaczął. Ogień tymczasem stróż rozpalił i w oknie biały dzień, poczynający się, coraz był widoczniejszym. Chciał brata uprzedzić, nimby wstał, pan Marcjan, więc i na ciepłe śniadanie nie czekając, zaraz z zamku wyruszył na miasto. We wszystkich niemal oknach, gdzie służba i dwór pański się mieścił, widać już było światło i cichy ruch na podwórcu.
W bramie krzątali się ludzie śnieg wczorajszy łopatami odgarniając, bo go całe kupy nawiało nocą.
Z dala głos dzwonka u reformatów na jutrznię wołającego słychać było. Na miasteczku też, po gospodach i dworkach, okna na wpół śniegiem pozasypywane świeciły już pozapalanymi rannymi ogniami, ale ludzi w rynku widać nie było.
Do zajazdu przybiegłszy, w którym brat stał, zdziwił się trochę podłowczy, furtkę we wrotach zastawszy nie

30