Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/323

Ta strona została uwierzytelniona.

O księżnie chorążynie tak zapomniano, jakby jej tu wcale już nie było. Nikt o nią nie spytał, nie uszanował jej, nie pomyślał, czy na czym nie zbywało. Z wielkim kłopotem resztki od stołu miecznika wykradały dla niej służące. Biedna ofiara zalewała się łzami, a ojciec chodził posępny i przybity. Tak mu się opłaciło jego dworowanie Radziwiłłom i dziecko starcowi dane — w niewolę.
Późno w noc w sali przy pokojach księcia miecznika słychać było, nawet we dnie pogrzebu — śmiechy huczne, tłuczenie kielichów i śpiewy wcale nie żałobne.
Ze zgrozą doniosła krajczyna chorążynie, że dwie panny z fraucymeru znikły. Nie chciała mówić, gdzie się podziały.
Tymczasem w kościele egzorty głosiły światu wielkie cnoty nieboszczyka i żal, jaki serca rodziny rozdzierał, a całą Rzeczpospolitą kirem okrywał.
Ostatnie śpiewy i mowy przebrzmiały, na górze w zamku dopijano „Sierotek“ — gdy wieczorem jednego dnia zameldowano księciu, że się do niego gwałtem szlachcic jakiś dopraszał.
Miecznik niekoniecznie lubił dawać posłuchania, słuchać skarg i rozmowę prowadzić, w którą ani żartu, ni śmiechu wtrącić nie było można. Chciał na Paca zdać naprzód tego petenta, lecz nim się to rozwiązało, zuchwały człek wcisnął się i stał już u progu.
Był to Marcjan Butrym, który spojrzawszy na stół i butelki powypróżniane, na rozweselone twarze, na samego księcia miecznika — tym śmielej przystąpił.
Naprzód przyszedł mu się do kolan pokłonić.
— Mości książę, ja do was jak do opiekuna i ojca przychodzę — rzekł. — Litwin jestem, a Radziwiłłowie nad Litwą całą mają opiekę. Ratuj!
— Coś za jeden, panie kochanku? — zapytał miecznik, trochę pochlebstwem udobruchany.

321