Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/325

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, to chodźmy — zawołał — ja to na oczy moje chcę widzieć.
— Jak to? teraz? — wahając się zapytał Pac — ale noc już.
— Właśnie, mości książę, po nocy lepiej ich wypuścić, we dnie nadto ludzi zbieży się patrzeć.
— Ma słuszność, panie kochanku — dodał miecznik — no i ciekawe mieć będziemy widowisko.
Ruszył się iść. Pac go nie hamował, a Butrym biegł pytając, czy ma prowadzić.
— Prowadź, ale słuchaj, panie kochanku, łowczym jesteś: postawże nas tak, abyśmy tę osobliwą zwierzynę dobrze widzieli.
Butrym chciał iść przodem; zatrzymał go miecznik.
— Ciemno jest — rzekł. — Każ zapalić kilka pochodni. Panie kochanku, słowo daję, to będzie widowisko ciekawsze niż komedia, którą nieboszczyk chorąży w Słucku dla księcia kurlandzkiego wyprawił.
— I książę — dodał Pac — dobroczynnego sobie zyskasz imię.
— Chodźmy, panie kochanku!
Przodem, jak piorun, ku bramie i do izby klucznika leciał Butrym. Pochwycił Kolibę w oba ramiona.
— Zbóju, klucze! książę miecznik idzie sam tu! Wszystkich więźniów uwolnić! Rozkaz jego! Jeżeli jeden zostanie — głowę dasz.
Koliba nie chciał wierzyć, gdy w oknie ujrzał ludzi z pochodniami, których już niecierpliwy książę miecznik ustawić kazał, i posłyszał wołanie powtórzone za księciem:
— Więzienia otwierać!
Dwóch raźnych miecznika dworzan wpadło do izby krzycząc:

323