Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co się z asindzieja bratem Damazym dzieje?
Schwytany niespodzianie tym pytaniem, Marcjan musiał się namyślić z odpowiedzią. Nie chciał kłamać przed osobą duchowną, a i całej prawdy wyznać mu nie mógł — bąknął więc:
— Był w Lunewilu, lecz się lękam, że tam nie wytrzyma. Wielka by szkoda była, bo tam łatwo wyjść na statecznego człowieka i wielu się rzeczy nauczyć.
Gdy to mówił i spoglądał w oczy gwardianowi, zdało mu się, jakoby w nich dostrzegł wyraz, który domyślać się kazał, że o Damazym, teraz właśnie, wspomniał nie darmo.
Ksiądz Remigi umoczył usta w lampeczce, otarł je wielką swą chustą czerwoną i zadumał się.
— Gdyby z Lunewilu uszedł, a powrócił — rzekł po chwili — trzeba mu radzić, aby szukał sobie gdzie przy dworze zatrudnienia; tylko nie u nas, bo tu dla niego nie byłoby zdrowo.
Pomilczał chwilę gwardian i dołożył:
— To się mówi na wszelki wypadek. Damazy gorączka jest, a przy księciu ludziom gorącym wytrwać trudno, bo i on porywczy jest i niecierpliwy.
Spojrzeli na siebie, a Marcjan już wstrzymać się nie mógł. Zbliżył się całując rękę księdza Remigiana i rzekł otwarcie:
— Ojcze gwardianie, nie darmo mi zdrową radę tę dziś dajecie. Co ja przed wami taić się mam? Damazy (zniżył głos) się tu przywlókł wczora, jam go zmusił, żeby sobie jechał, gdzie chce; boję się, czy mnie posłuchał, choć dziś go tu nie ma.
Uśmiechnął się gwardian.
— Wiem — rzekł — widziałem go i domyślasz się dobrze, iż dlategom o niego zagadnął. Tak jest, był u mnie

34