Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopcu ze strachu i frasunku cała twarz się sczerwieniła i drgała.
— Nic nie wiem — zawołał — pan pojechał, mnie zostawił.
— Gdzie?
— Ja nie wiem, jak się gospodarz nazywa na Wólce.
— A pan dokąd pojechał?
— Nie wiem.
W wielkim gniewie, już się porywczy dosyć podłowczy zabierał grzmotnąć chłopca, aby go zmusić do gadania, gdy ten pochylił się, wysunął mu się spod ręki i pomknął jak strzała. Gonić za nim ani podobna było.
Chłopak ten był najlepszym dowodem, że Damazy nie posłuchał brata i wprosił się gdzieś w komorne do mieszczanina. Szukać go w miasteczku czy na Wólce, gdzie miał być, nie było sposobu. Musiał więc podłowczy, Bogu poleciwszy brata i siebie, powracać z niczym, ale ze srogim niepokojem w duszy.
Nie ulegało wątpliwości, że Damazy dlatego tylko tu pozostał, aby starać się wkraść do zamku i widzieć się z Faustysią. Groziło to największym w świecie niebezpieczeństwem, pochwyceniem zuchwałego i co najmniej wtrąceniem go do więzienia, z którego nie było przykładu, aby się kto wyprosił.
Znał dosyć Damazego brat, aby nie mógł powątpiewać, iż ważyć się będzie na najśmielszy krok, aby się do Faustynki dostać. Zapobiec temu nie umiał.
Zrozpaczony przywlókł się na powrót do zamku, do swej izdebki, i usiadł przy ogniu, niezdolnym będąc o niczym myśleć ni się zająć czymkolwiek.

W obu skrzydłach zamku bialskiego, które się z korpusem samym łączyły, mieściła się bardzo liczna służba, czeladź, dwór księcia chorążego.

36