Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co komu do tego! książę pan mi podarował; mam czarno na białym. Wszystko to moje.
Ludzie powiadali, iż zapobiegliwa niewiasta coraz więcej tu sprzętów powoli ściągała i starała się o pomnożenie tych ruchomości. Tym więcej się im dziwić było można, iż wszyscy niezbyt dawno pamiętali jejmość w nędznej chacie, w sukniach wyszarzanych, ratującą się kredytem u Żydów. Teraz, gdy się raz na zamek dostała, łaski pańskie i dary rosły z dniem każdym.
Stara jejmość, którą w jej pokoju samą zastajemy, choć zbyt wiekową nie była i nie miała lat więcej nad pięćdziesiąt, na twarzy przecież zachowała ledwie ślady dawnej piękności, życiem gorączkowym rychło zniszczonej. Dwoje pięknych oczu czarnych zostało jej ze wszech wdzięków, znikłych bezpowrotnie. Stroiła się jednak, sznurowała, bieliła i malowała, zdając się mieć jeszcze jakąś nadzieję wydania się za mąż. Pomarszczona twarz z usznurowanymi ustami, przedłużona chudością, brzydszą się jeszcze stawała, niżby być mogła, nieustannymi grymasami, poruszeniami, drganiem i krzywieniem się, którym Zaborska pewnie upiękniać się chciała.
Też same ruchy niespokojne czasu rozmowy przybierały ręce jej, chude i długie, a nawet wykrygowana kibić, przeginająca się z żywością, mającą młodzieńczą naśladować.
Zaborska lubiła mówić dużo, mówiła żywo, dramatycznie, głosem śpiewnym, cieniowanym, zbytecznie podnoszonym i zniżanym. Zbliżała się przy tym do słuchacza dopomagając wyrazowi mowy gestami dobitnymi, niekiedy nawet za suknie chwytając, jeżeli się od niej oddalić usiłowano.
Znać w niej było jeden z tych niewieścich temperamentów gorących, które z wiekiem, zamiast ostygać,

40