Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

potem do swego pokoju i siadła wlepiając oczy w okno, przez które już mało co światła wpadało. Mrok wieczorny nadchodził.
Była to godzina, o której i córka jej musiała porzucić robotę. Wstała więc po chwili i wolniejszym niż zwykle krokiem poszła przez ciemną sionkę do córki pokoju. Miała zwyczaj niedobry szpiegowania swojej Faustysi i teraz też drzwi swe otwarła jak najciszej, postąpiła na palcach, schyliła się do dziurki od klucza i pilnie w nią wlepiła oko.
Właśnie naprzeciw, tyłem zwrócona do okna, siedziała Faustysia u krosien, ale już robotę porzuciwszy. Białe jej ręce spoczywały na kolanach, głowę miała w tył pochyloną na poręcz krzesła. Gdyby kto boleść chciał malować, mógłby ją na wzór obrać cierpienia w odrętwienie już jakieś przechodzącego.
Śliczna była twarz jej z wielkimi błękitnymi oczyma, otoczona włosem ciemnym; przypominała jakieś na obrazach kościelnych święte męczennice. W tej chwili właśnie, jakby wspomnienie jakieś przepełniło ją bólem, zdawała się płakać suchymi łzami, które są od wilgotnych straszniejsze. Myśl jej była gdzieś daleko od tych krosien, od zamku, od dnia obecnego.
Matka nawet, którą zazwyczaj smutek i boleść córki niecierpliwiły i gniewały, poczuła jakby chwilę litości wejrzawszy na nią. Lecz wnet ogarnęła ją złość jakaś. Otworzyła drzwi z łoskotem i nie zważając, że Faustynka krzyknęła z przestrachu, wpadła wprost ku niej wołając:
— Cóż to znowu za desperacje! Siedzi panna nad krosnami jakby umęczona i najnieszczęśliwsza, gdy jej tylko ptasiego mleka braknie. Wszyscy się nad nią rozpadają, rodzona matka głowę traci, a jej niczym nie dogodzić! Co tobie jest? co tobie?
Faustysia wstała, ręką przecierając czoło, westchnęła z rezygnacją.

47