— Nic mi nie jest. Za cóż matka łaje? Mrok padł, przestałam szyć i zadumałam się. Za cóż znowu...
— Jakbym ja ciebie nie znała! — poczęła matka stojąc przed nią, gdy ta już na krosnach porządkowała. — Tobie wszystkiego mało! Szybki z okna, kafelka z pieca, gwiazdki z nieba ci się chce!
Faustysia nic nie odpowiadała; był to wypróbowany już sposób uśmierzenia takich gniewów macierzyńskich, często się powtarzających.
Zaborska, wyrzekłszy jeszcze podobnych narzekań i wymówek sporo, zaczęła łagodnieć powoli, pogłaskała córkę po głowie, głos jej nastroił się czulej.
Siadły obie o szarej godzinie, jak co dzień, w sypialnym pokoju Faustysi, która z rękami założonymi na piersiach przysunęła się do okna i uparcie milczała.
— Był Wolski — odezwała się matka znacząco.
— On nam dobrze życzy — dodała po chwili. — Słowo daję. Na niego Bóg wie co wygadują, dlatego że księciu służy wiernie, ale to człowiek — oto i rozum ma, i daleko pójdzie. Tego ludzie w kaszy nie zjedzą.
— Ale on ich zjadł wielu — szepnęła cicho Faustysia.
— At — przerwała matka — wymyślają nań, bo się go boją. My z nim trzymać musimy.
— My? — odparło dziewczę — a cóż mnie do niego? Ja z nim ani źle, ani dobrze być nie chcę.
— A powinnaś być dobrze — poprawiła matka — ja ci to powiadam. On dla ciebie...
Nie śmiała dokończyć, tak straszne na nią rzuciła córka wejrzenie, cała się wzdrygnąwszy. Milczały obie. Łagodząc wrażenie ostatnich wyrazów Zaborska córkę pogłaskała po głowie i szepnęła:
— Gdy pożyjesz dłużej, zobaczysz, że ludzi nie trzeba odpychać, choćby się do nich serca nie miało. Człowiek nic nie wie, co go spotka... na jutro się musi oglądać.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.
48