Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

w ręce żołdactwa i w śmierć być zatłuczonym za to, że śmiał się wkraść, a ich uczynić odpowiedzialnymi za niebaczność.
Marcjan pojąć nie mógł nawet, jakim sposobem w przejściu przez długą bramę, zawsze ciurów pełną, nie spotkał się z nikim. Bądź co bądź, był to człowiek zgubiony. Żal mu się go zrobiło.
Rad by go był uratować — ale jak?
Co chwila spodziewał się, że ów handlarz z kramikiem, wypędzony, bo go nikt nie śmiałby przyjąć, powinien był wyjść i pokazać się we drzwiach znowu. Tymczasem upłynęła długa, bardzo długa chwila, zwolna zmierzchać zaczynało, a handlarz z kramikiem nie powracał; to było dla podłowczego niemniejszą zagadką jak samo wdarcie się jego na zamek. Drzwiami, którymi wszedł handlujący, nigdzie więcej dostać się nie było można — tylko do Zaborskich. Jej samej w domu nie było, służąca i Faustysia na górze. Co on tam mógł robić? Lada chwila też stara Zaborska od Szurskiej powracać będzie musiała.
Miałżeby to być złodziej, który się zakradł, schował gdzieś i czekał nocy?
Przypuszczenie to najmniej było prawdopodobnym. Łamał sobie głowę Marcjan, drzwi z oka nie spuszczając. Zmierzchało tymczasem.
Od Szurskiej wyszła Zaborska i idąc powoli, skierowała się wprost do swojego mieszkania. Handlujący i po jej powrocie nie pokazał się we drzwiach. Wprawdzie drugie wyjście z dolnych sieni prowadziło wprost na wały, lecz to było zawsze, a szczególniej zimą, na klucz zamknięte.
Mrok już padł, tak gęsty, że z trudnością można było rozeznać przez na pół zamarzłe szyby okna, co się na przeciwnym końcu podwórza działo. Podłowczy sie-

55