Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

wie jakichś innych środków pohamowania go. Trwogą wziąć nie było sposobu człowieka namiętnością oślepionego. Na twarzy Damazego, który tylko co niebezpieczeństwa wielkiego uniknął, nie widać było najmniejszego śladu poruszenia. Zamyślał się, może o swej Faustysi, szukał jakiegoś nowego pomysłu do przekradnięcia się, a o bracie jakby już zapominał.
Marcjan przyglądał mu się, na próżno usiłując odgadnąć go i zrozumieć. Taka pogarda śmierci i męczarni, chłodna jakaś, niewymowna, cicha, była dla niego niepojętą.
— Gdzieżeś się ty skrył przede mną wyszedłszy od Chai? — zapytał po długim milczeniu Marcjan. — Nie zdradzę cię przecież: po co się taisz przede mną?
— Bo nie chcę ciebie wcale mieszać do mojej sprawy, abyś w razie jakiegoś nieszczęścia mógł czystym sumieniem poprzysiąc, że o niczym nie wiedziałeś — odpowiedział Damazy.
— Tak — rozśmiał się podłowczy — a przecież dziś, jako przebrany handlarz z kramikiem, schroniłeś się do mnie.
— Ano, inszego nie było sposobu — odezwał się Damazy — drugi raz przez tę szelmowską bramę przekradać się nie miałem ochoty, a tobie się przez to nic nie stało. Wybrałem chwilę, gdy w podwórzu żywej duszy nie było. Ubiór swój zabiorę inną razą.
— Ani myślę — odparł brat — nie dam go, abyś drugi raz głupstwa nie zrobił.
— Jakbym ja nie mógł sobie dostać ubrania i króbki, gdy mnie będzie potrzeba! — rzekł Damazy, ręką machając.
Podłowczy nie wiedział już, co poczynać z bratem. Wstał, poprawiając na kominie.

65