Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

W dziedzińcu na panicza wyglądał, tu — na biedne chłopię służebne.
Od progu idąc, spode łba pilno się wpatrywał w pana, chcąc zbadać, w jakim go znajduje usposobieniu. Wyraz zmęczenia i wyczerpania nadto był widocznym, ażeby uszedł bystrego wzroku faworyta.
Oczy księcia chorążego ciągle jeszcze ospale były przymknięte powiekami, jak gdyby drzemał.
— A co tam? — zamruczał czując, że Wolski się przybliżył.
Wolski, którego głos zwykle był ostry i piskliwy, odezwał się cicho i łagodnie:
— Nowego nie ma nic, proszę jaśnie oświeconego pana.
Oczy chorążego dopiero się teraz podniosły, ale warga dolna, obwisła, jeszcze się drzemać zdawała, wpatrzył się w faworyta, bo wiedział, że gdy nie było nic do donoszenia, on jednak coś wyszperał. Nie pytał już, czekał na należną daninę.
— Karmuczka umarł w nocy.
Oczy słuchającego powiększyły się bardziej, a czoło wysiłkiem jakimś pamięci zmarszczyło.
— Karmuczka? — jaki?
— Sześć lat temu wsadzony za zuchwalstwo, ten, co tłumaczył się, że jaśnie oświeconego pana nie znał.
— Gdzie siedział?
— Pod wieżą, w czarnym lochu.
Zadumał się chorąży.
— To cóż? — bąknął.
— Siostra płacze, żeby go mogła pochować na mogiłkach.
Lice księcia przybrało wyraz trwogi, oczy strzeliły groźno.

72