Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

Oczy wszystkich współbiesiadników, nie wyjmując nikogo, skierowane były z pewną trwogą ku niemu. Milczenie panowało uroczyste.
Roznoszono polewkę.
Ani biskup, ani nikt z przytomnych rozmowy zagaić się nie ważył. Chorąży był w usposobieniu milczącym, co u niego zawsze prawie stan zdrowia niepomyślny zapowiadało, i doktor Dubiski pilniej coraz twarzy jego nachmurzonej się przypatrywał.
Po cichuteńku parę słów szepnęła do sąsiadki księżna krajczyna, trwożliwie spoglądając w stronę księcia.
W kieliszki nalewano wino i książę, który żarłocznie talerz polewki pochłonął, pochwycił kieliszek wypijając go duszkiem. Jak gdyby mu po nim sił przybyło, odetchnął, oczyma powlókł po zgromadzonych i obrócił się do biskupa: ksiądz Riokur przyjął wejrzenie wdzięcznym uśmiechem.
— Zima tęga — odezwał się książę.
Na ten temat łatwo się powszednia zawiązać już mogła rozmowa, nie drażniąca nikogo. Ksiądz Riokur opowiadał najpierw, co wróżył stuletni kalendarz i jako prawdopodobnym było, że tegoroczna zima, pod planetą nader surową i aspektami niebieskimi nie mniej groźnymi, szczególniej mroźną i suchą być mogła.
Książę chorąży przypomniał zaraz, iż w tym roku, gdy brał podczaszostwo po Pocieju (nie wspomniał nic szczęściem o rozwodzie z Sapieżanką), zima się też zrazu obiecywała bardzo groźno, a spełzła na gniłej.
Księżna krajczyna cieniuchnym głosem bolała nad tym, że podróże odbywać będzie musiała w najcięższe zapewne mrozy.
Doktor Dubiski zaręczał, że styczeń przejdzie jakkolwiek, ale luty dopiero pokaże, co umie.

77