Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

cze starej wyrażało jakiś gniew i smutek. Czasami podpierała się na chudych łokciach i tak wpatrzona w rozrzucone karty długo dumała wzdychając.
Na ostatek zmieszała karty, rzuciła je do szufladki w stoliku i na palcach wyszła po cichu ku mieszkaniu córki. Jak zawsze przyłożyła naprzód oko do umyślnie rozszerzonej na ten cel dziurki od klucza, z lekka potem pocisnęła klamkę i weszła. Faustyna, na pół rozebrana, leżała sparta na kanapce, z rozrzuconymi włosami. Była tak zadumaną, że nie spostrzegła matki, aż się do niej zbliżyła i stanęła tuż przed nią.
— No, co znowu? co znowu? — poczęła Zaborska. — Płakałaś? widzę po oczach.
Załamała matka ręce na piersiach.
— Kto by myślał, że cię tu męczą i głodem morzą! Dogadzaj jej, jak chcesz — nigdy dobrze nie będzie.
— Tu? nigdy! — odparła cicho z jakąś rozpaczą Faustysia.
Matka usiadła naprzeciw niej na krześle.
— Lepiej było z głodu umrzeć!
Faustysia porwała się z kanapki, podnosząc ręce.
— A! lepiej, stokroć lepiej nam było przy tym głodzie i biedzie — zawołała. — Jak wspomnę na tamte czasy...
Łzy się jej puściły, zamilkła, płakała. Matce gniew obrzydłą twarz wykrzywił.
— Głupia! — odezwała się — co swojego szczęścia nie umie ocenić!
Faustysia szlochała ciągle.
— Gdybym nie wiedziała, że ty córką moją jesteś, tobym w tobie mojej krwi nie poznała — poczęła matka. — Przecie rozum trzeba mieć — na świecie chleb pierwsza rzecz, a co człowiek wart, gdy goły? Inna na twoim miej-

79