Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/82

Ta strona została uwierzytelniona.

scu miałaby z tego księcia, co by chciała; dałby folwark dożywociem albo i na dziedzictwo. Czy to on wieczny? Jak jego nie stanie, a będzie za co ręce zaczepić — znajdziesz sobie smyka, jakiego zechcesz...
Na to wszystko nic nie odpowiedziała Faustyna; łzy jej oschły, myślała o czym innym.
— A! a! żebyś ty rozum miała! — prawiła jakby zmuszona się wygadać Zaborska — szczęście się bo tobie samo ciśnie, a ty je odpychasz. Z księcia byś zrobiła, co chciała, a ten Wolski, który tu wszystko wszystkim, u nóg by twych leżał i gotów na piśmie dać, że się ożeni.
— Ale ja go nienawidzę — wykrzyknęła Faustysia.
— Dlaczego?
— Nie cierpię go! — głośniej jeszcze odezwała się Faustyna.
— Bo tobie w głowie może dotąd ten chłystek przeklęty, ten Damazy.
Dziewczę wstrząsnęło się całe.
— A to był jeden z tych, co się rodzą, aby z torbami chodzili.
Dziewczę westchnęło.
— Szczęściem, że go licho stąd wyniosło! bodaj nie wracał! — mówiła Zaborska. — Ale was dwoje równie głupich, to byłaby rychtyk para. Dlategoście się tak kochali!
Poruszyła ramionami Faustynka, patrzała na matkę, usiłując może odgadnąć, czy się czego nie domyślała.
Zaborska, z rękami założonymi na piersi, patrzała w stół, a usta się jej nie zamykały.
— Gdy chce Bóg pokarać, to rozum odejmie — mówiła — tak i z tobą. Wolski? Co przeciw niemu można powiedzieć? chłopak, choć malować. Jak nie wyjdzie na wielkiego pana...

80