Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

— O! pewnie! — odezwała się wreszcie Faustyna — sam szatan mu pomoże, bo mu służy wiernie, lepiej niż księciu, którego by zdradził, gdyby mu tylko bezkarnie wolno było. A iluż to ludzi poginęło przez niego, ilu on oskarżył i wtrącił do więzienia, aby pomścić się na nich! U kogo klucze od lochów? u niego. Komu się okupują aresztanci? temu zbójowi. I takiego człowieka...
Matka się porwała z pasją.
— Kłamią, ogadują, bo się go boją — krzyknęła. — Co robi, to z rozkazu księcia, na jego sumieniu to nie będzie; on czysty.
Rozśmiała się Faustysia.
— Dajcież mi pokój, matko — przerwała. — Mam ci ja oczy i uszy anim małym dzieckiem, żebym nie rozumiała, co się na świecie dzieje. Siedzę tu w tej opłakanej niewoli — niechże jednego sromu dosyć będzie!
I wstała groźnie namarszczona.
— Proszę ja was, nie mówcie mi już o tym Wolskim — dodała — nie chcę go znać ani wiedzieć o nim. Powiedzcie mu to, aby darmo się nie durzył.
Zaborska spojrzała na córkę, zmierzyły się oczyma, zbierało się widocznie na kłótnię, jakie często między nimi wybuchały. Zwykle łagodna i posłuszna, Faustysia przywiedziona do ostateczności wybuchała gwałtownie, a matka naówczas najczęściej musiała ustępować, bo w takich razach nie miała słuszności — i sama to czuła.
— Nie powiesz ty mu tego, matko — dodała Faustysia — to ja sama.
— Tylko ty mi się w to nie wdawaj, bo doprowadzisz do tego, że nas stąd jeszcze wypędzą.
— Dałby Bóg! — zawołało dziewczę ręce składając.
— A, tak! żeby wszystko, cośmy wycierpiały, za darmo jak w wodę wpadło — przerwała matka. — Kiedy

81