Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/84

Ta strona została uwierzytelniona.

człowiek dla tego nieszczęsnego chleba duszę gubi, to niechżeby go choć miał!
Dokończywszy tych słów wyszła matka, drzwi ze złością zatrzaskując za sobą. Sceny podobne powtarzały się niemal codziennie. Opłakane było to życie dziewczęcia, które w dobrej wierze, zdawszy się na matkę, popadło w tę kałużę i męczyło się w niej a bolało okrutnie. Teraz zaświtała jakaś wyzwolenia nadzieja, powrócił Damazy, o którym wiedziała, że go wysłano do Lunewilu; nie spodziewała się go wcale. Miała od niego karteczkę, którą jej potrafił przesłać przekupiwszy sługę; potem on sam wdarł się jako handlarz z kramikiem, aby się z nią zobaczyć. Przez krótką chwilę, na wpół łzami i powitaniem zajętą, mogli się zaledwie rozmówić i Faustysia miała obietnicę jego, że będzie starał się ją wykraść. Ona gotową była dzielić jego niebezpieczeństwa, iść, jak mówiła, za kraj świata, byłe się z ohydnych więzów uwolnić.
Z tego krótkiego z nią spotkania i rozmowy Damazy wyniósł jeszcze silniejszą determinację: ważenia się na wszystko, byle dziewczę wyrwać matce i księciu. Faustysia przyrzekła na każde zawołanie być gotową i miała się postarać o klucz od drzwi z sieni wychodzących wprost na wały, którymi niepostrzeżenie wymknąć się było łatwo.
Po rozstaniu się z bratem Damazy, przekradając się ostrożnie, aby go kto nie podpatrzył, wysunął się aż na sam koniec miasteczka, do nędznej chałupy, w której u Froima najął sobie schronienie. Froim obu Butrymom był od bardzo dawna znajomy. Pamiętał ich prawie dziećmi. Naówczas był on jeszcze zamożnym arendarzem w Sławencinku i handlował bydłem.
Dotknęła go klęska; niespodziany pomorek pozbawił go w krótkim czasie całego, długo zbieranego, majątku; kupione woły powyzdychały prawie do jednego. Zadłu-

82