Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

Trudności było bez liku; a do nich i tę, największą, należało dołączyć, że Damazy wielkiego zapasu pieniędzy nie wywiózł z Lunewilu, od brata zaś wiedział, że i ten grosza nie miał wiele.
Po powrocie z zamku, po widzeniu się z Faustysią i bratem, Damazy zapalił się jeszcze mocniej do ucieczki; ale przyjął dobrą radę brata, który radził przynajmniej chwilę taką wybierać, gdy księcia nie będzie w Białej.
Szło mu o to, aby Faustysi nie narazić na nieszczęście, bo gdyby mu ją odebrano, kto wie, jaki by los od mściwego księcia czekał biedną dziewczynę... Miał więc czas Damazy dobrze wszystko opatrzyć, obmyślić i przygotować, bo chociaż w miasteczku o wyjeździe księcia mówiono, nie sądził nikt, aby, chory i niedomagający, zimową porą miał się na podróż narażać.
Do ucieczki potrzeba było nie już tej pary wierzchowych koni, które miał z sobą Damazy, bo te się sprząc nie dawały, ale innych, dobranych, rączych, i sani albo wozu. Musiał też zawczasu drogę obrać przezornie a zbadać starannie, i to taką, którą by ich ścigać nikomu na myśl nie przyszło.
Wszystko to pieniędzy wymagało, a z tymi się rozliczywszy i dołączając do nich, co mógł wziąć ze sprzedaży małych klejnocików, ostatnich po rodzicach pamiątek — nie starczyło na przybory podróży, na przeżycie przez jakiś czas, dopókiby się w odległym, zapadłym kącie Litwy albo Korony nie znalazło służby i przytułku.
Wpadł więc Damazy na ostateczny, rozpaczliwy środek, po którym sam się niewiele spodziewał, lecz musiał się go uchwycić innego nie mając. Wiedział, że Zaborska miała rodzonego brata Lubiszewskiego, starego kawalera, który się jej zaparł zupełnie i zerwał z nią wszelkie stosunki. Zdawało mu się, że go może poruszy malując

85