Smutny był wieczór zimowy, na dworze wicher niósł śnieg drobny, suchy, gęsty, zmiatając go po płaszczyznach a kupami zasypując doły i kąty. O trzy kroki przed sobą świata bożego widać nie było. W powietrzu jakby duchy niewidzialne kocią wyprawiały muzykę, odzywały się dziwne jęczące, wyjące, grzmiące niemal głosy. Uciekały one gdzieś daleko, inne goniły za nimi, nadbiegały, wirowały, opadały ku ziemi i nagle unosiły się w górę. Był to prawdziwy sabbat szatański, o którym lud zwykł mawiać, że śmierć potępieńca zapowiada i wielką z niej piekła uciechę.
Obnażone z liści gałęzie drzew uginały się, łamały i padały potrzaskane. Niejeden słomiany dach i kruchy płot musiał się obalić tej nocy. W małych chatkach, niczym nie osłonionych, drżały ściany i brzęczały okienka, o które biły okiennice. Można się było nazajutrz spodziewać pozasypywanych dróg i przerwanych komunikacji; a kogo nocna ta zawierucha schwyciła w polu, ten cudem się chyba mógł uratować.
Chociaż godzina wcale późną nie była, w miasteczku Białej Radziwiłłowskiej, na zamku i gościńcu żywa się już dusza nie pokazywała. W oknach domostw jeśli się gdzie świeciło, to zawiane drobnym śniegiem szyby ledwie blask jakiś przepuszczały. Zamek od przodu i brama z wieżą, która stała od wjazdu, czarno się i posępnie na