Za dnia jeszcze, wyjechawszy z sosnowego lasu, podszytego krzakami, zobaczył nareszcie wieś, według opisu zdającą się być ową Chrzanówką. Ciągnęła się ona długim sznurem, na nie bardzo urodzajnej, piaszczystej równinie, a w jednym jej końcu widać było starą cerkiewkę drewnianą z dzwonnicą, w drugim, wśród drzew, dwór z wysokim dachem; kilka ogromnych krzyżów drewnianych, kilka olbrzymich sosen, pozostałych z dawnego lasu wśród pól, krajobraz ten smutny urozmaicały.
Z bijącym sercem dojechał Damazy do karczmy w pośrodku wsi, w której ani zajazdu nie było, ani stajni dla konia, tak podróżny był tu rzadkim zjawiskiem. Arendarz, przestraszony niemal widokiem jego, pokazał się w progu i znikł; do karczmy dla postawienia konia trzeba było niemal szturm przypuszczać. Na zapytanie o pana nikt mu odpowiadać nie chciał; żona arendarza schowała się do alkierza, a syn, z największą odrazą, zbywał go półsłowami. Musiał więc Damazy podnieść nieco głos, zażyć rozkazującego tonu i niemal zmusić gospodarza, aby konia przyjął i drogę do dworu wskazał.
Przed zmierzchem chciał być u Lubiszewskiego. Gdzie miał i mógł przenocować, stawało się wątpliwym, gdyż nie ufał już, aby go we dworze przyjęto jako gościa.
Z dala dwór wcale poczciwie wyglądał, daleko porządniej, czyściej, staranniej utrzymany, niż się spodziewać było można. W dziedzińcu, oprócz pary psów, nie było żywej duszy. Gdy furtka u przełazu zaskrzypiała, psy głowy podniosły i larum okrutnego narobiły. Chłopak w szarym kubraku wyszedł w ganek, zobaczył podróżnego, psy napędził i sam wystąpił przeciw niemu.
— Chcę się widzieć z panem, mam interes. Umyślnie z nim przybyłem — rzekł Damazy.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.
88