Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

Zmierzywszy go oczyma ciekawymi, wyrostek słowa nie mówiąc zostawił go z psami w ganku, a sam zniknął we wnętrzu domu.
Długi czas upłynął, nim powrócił; skinął na Damazego i poprowadził go za sobą.
Jak na taką pustynię zapadłą i osławioną — dwór się prezentował bardzo pięknie i trudno było uwierzyć, że w nim nigdy nikt oprócz gospodarza nie gościł.
Począwszy od sieni, urządzony był z pewną wytwornością i smakiem zdradzającym zamiłowanie piękna i ładu. Czystość była rzadko naówczas gdzie u nas spotykana.
Wszedłszy do przyciemnionej izby gościnnej Damazy nie znalazł w niej nikogo. Miał więc czas lepiej się jej przypatrzyć. Przybrana była ze staroświecka w części, lecz starannie. Na kominie zegar stał gdański, który miesiące i dnie pokazywał, kilka obrazów ciemnych wisiało na ścianach, na pułkach były puchary dawne, pozłociste.
U okna jednego stał stoliczek niewielki, pokryty kobierczykiem, a na nim leżała otwarta książka, jak gdyby ją tylko co ktoś tu porzucił.
Bardzo piękny portret, kobietę w młodym wieku wyobrażający, w ramach owalnych, wisiał na ścianie, a pod nim w mniejszych ramach sylwetka czarna i za szkłem zasuszona gałązka. We mroku na ostatku dostrzegł pan Damazy gitarę, rzuconą na małej sofce.
Wszystko to razem tak mało odpowiadało wyobrażeniu, które sobie o tej pustelni wytworzył gość przybywający, iż zupełnie się tym zbił z tropu i zapomniał, co przygotował był do rozmowy z Lubiszewskim.
Wtem kroki męskie, śmiałe, żywe, dały się słyszeć z drugiego pokoju i wszedł mężczyzna słusznego wzrostu, wyprostowany, na swój wiek wyglądający młodo, chociaż włosy miał siwiuteńkie, wąsy i brodę białą. Twarz

89