Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

— Życie? proszę, życie — ciągle z szyderstwem mówił i goryczą Lubiszewski. — Życie byś dał, aby cię później za to zdradziła i na dudka wystrychnęła! Ale to inaczej nie może być. Jaka matka, taka córka, a zresztą one są takie wszystkie, co do jednej.
Mówił to z jakąś namiętnością gwałtowną, że Damazy, który tu przybył z gorączką — dziwnym skutkiem, często się objawiającym — ostygł znacznie i czuł się śmielszym, niż był.
— Wszystko to być może — odparł — ja świata nie znam, ale dziś kocham, lituję się serdecznie i życie stawić gotów jestem.
— Cóż mnie do tego! — przerwał Lubiszewski — wszystko to są rzeczy zupełnie obce.
— Raczysz mnie pan wysłuchać do końca? — spytał Damazy.
— Historia jest ciekawa! zaprawdę, czemuż nie! — śmiejąc się swym niezdrowym, gniewnym śmiechem odparł Lubiszewski. — Ponieważ pan fatygowałeś się aż tu, aby mi ją opowiedzieć...
— Jestem zdecydowany — ciągnął dalej Damazy z energią zimną — stawić życie dla wyzwolenia panny Faustyny, którą kocham. Z tęsknoty za nią opuściłem Lunewil, gdziem miał zaszczyt być w służbie króla Stanisława.
— No, proszę! — spoglądając ciekawiej ku niemu odezwał się Lubiszewski.
— Od nikogo nie żądam pomocy osobistej, ale — jestem zmuszony — choć z upokorzeniem — błagać pana, jako krewnego, którego los tej ofiary obchodzić przecie może...
— Nic a nic! — zawołał gospodarz.
Damazy wstał ze stołka.

92