Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mów waćpan, czego żądasz! — wtrącił Lubiszewski.
— Jestem szlachcic, zowię się Damazy Butrym — mówił przybyły — zdaje mi się, że moje szlacheckie słowo coś jest warte. Tym słowem ręczę i uroczyście poprzysięgam, iż jeśli żyw będę, pożyczkę powrócę — potrzebuję pieniędzy!
Rozpaczliwie prawie wyrzekł ostatnie słowa, a na czoło pot mu wystąpił.
— A jeżeli żyw nie będziesz? — spytał Lubiszewski szyderczo.
— Jest nas dwóch braci — dodał Damazy — Marcjan służy za podłowczego u księcia chorążego; gdybym zginął — wiem, że odda za mnie.
Gospodarz wstał ze swego siedzenia.
— Waćpanu się w głowie pomieszało — rzekł. — Powiadasz, że ta panna Faustyna jest na zamku, w jego pazurach, w łapach tego niedźwiedzia — i waćpan, goły, bez grosza, sam jeden, myślisz porwać się na niego, aby mu tę pastwę odebrać!
— Tak! — odparł krótko Damazy.
Lubiszewski przypatrywać mu się zaczął z uwagą.
— Ile waćpan masz lat? — zapytał.
— Dwadzieścia sześć — rzekł Damazy.
Gospodarz, złożywszy ręce na piersiach, stał i śmiał się.
— I byłeś waćpan w Lunewilu, na dworze „filozofa dobroczynnego“! — począł szydersko — no i powracasz do kraju tak niedojrzałym, jak gdybyś nigdzie na nauce nie bywał, nic nie znał, nie słyszał, nie widział!
Śmiech się rozpoczął znowu; nie robił on jednak żadnego wrażenia na Damazym, który, raz zrozpaczywszy, aby mu się tu powieść mogło, znosił, co go spotykało, cierpliwie.

93