Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja dlatego samego nie powinienem dać i nie dam nic waćpanu, że to by go mogło wprost pod katowski miecz oddać — rzekł Lubiszewski.
— A ja, jeśli u pana nie dostanę — przerwał Damazy — mam najmocniejsze postanowienie choćby na gościńcu kogo rozbić, a pieniędzy sobie sprokurować.
— I to wszystko dla panny Faustyny! — zaśmiał się Lubiszewski — dla faworyty księcia chorążego, dla córki tej kobiety, której ja bez obrzydliwości wspomnieć nie mogę.
Damazy milczał chwilę.
— Nie znasz pan Faustyny — rzekł zimno.
— Znam je wszystkie! — odparł gwałtownie Lubiszewski. — Po matce Ewie wzięły spadek w równej mierze. Panna Faustyna może nawet kochać go, nie przeczę, ale zdradzi nie dziś, to jutro.
Sam waćpan powiadasz, że nie masz nic — ona już do zbytku nawykła, ubóstwa nie zniesie. Zostaw ją, gdzie jest, weźmie spuściznę po księciu i znajdzie sobie męża, nie tak wybujałej wyobraźni jak waćpan, i będzie z nim szczęśliwsza.
Damazy znużony już był tą rozmową.
— Odmawiasz mi pan? — zapytał sucho.
— Odmawiam — rzekł żywo Lubiszewski — popełniłbym kryminał, dając mu nóż, którym się chcesz zarżnąć. Jesteś mi wprawdzie nieznajomym, obojętnym równie jak te dwie kobiety, ale do samobójstwa pomagać się nie godzi.
Butrym się skłonił z lekka i zwrócił ku drzwiom. Na dworze, podczas rozmowy, dobrze się już zmierzchło. Lubiszewski postąpił za gościem kilka kroków.
— Czekaj waćpan — rzekł — nie mam we zwyczaju nikogo przyjmować, ludzi nie lubię i nie żyję z nimi; lecz, bądź co bądź, na noc do Białej nie pojedziesz:

94