Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

z czym przybył, ani słowa nie było wzmianki, jak długo u stołu siedzieli.
Wrócili potem do bawialni.
Damazy uważał, że Lubiszewski z wielką jakąś ciekawością mu się przypatrywał, badał twarz jego, nie spuszczał go z oka na chwilę.
— Powiedzże mi waćpan — odezwał się, gdy zasiedli w gościnnym pokoju po wieczerzy — ten szalony zamysł wykradzenia jakim sposobem chcesz przyprowadzić do skutku?
— Jeszczem dobrze nie osnuł, co i jak pocznę — rzekł Damazy — ale panna się zgodziła na ucieczkę. Książę ma wyjechać na sejm do Warszawy, dobiorę chwilę, wymknie się z zamku i — puścimy się w świat, w lasy, bez drogi.
Załamując ręce Lubiszewski znowu dawnym śmiechem zaczął chichotać.
— A pogoń? — zapytał.
— A Opatrzność boża! — odparł Damazy.
— Rzadko ona szalonym sprzyja, a waćpan istotnie ją chcesz tentować — mówił gospodarz. — Sto przeciwko jednemu stawić można, iż na pierwszej mili was ułapią.
— Może być! — rzekł Damazy — ale jeżeli jest choć jeden przeciwko stu, że się uciec uda, ona i ja postanowiliśmy próbować. Oboje nic do stracenia nie mamy.
— Waćpan masz brata w służbie u księcia! Czy on ci się ofiarował z pomocą? — zapytał gospodarz.
— On! gdzież tam! Wiedzieć nie chce o niczym — począł Damazy chłodno.
— Przez niego więc możesz wiedzieć, że są nieprzezwyciężone trudności, on waćpana powinien był zreflektować.

96