Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tu żadna refleksja skutkować nie może, gdzie desperacja radzi i panuje.
— Szaleństwo — dodał ruszając ramionami Lubiszewski. — Nazwałbym to heroizmem, gdyby przedmiot wart był poświęcenia — ale córka Zaborskiej!
— Nie znasz pan Faustyny! — powtórzył Damazy.
— Jakże się tam anioł mógł urodzić i wychować pod skrzydłami takiej niegodziwej — Zaborskiej! — z oburzeniem odparł Lubiszewski. To wprost rzecz niemożliwa. A dziś, gdy ta dziewczyna przeszła jeszcze przez ów dwór bialski...
— Padła ofiarą, ale niewinną! — rzekł uparty Damazy.
— Waćpan jesteś naiwny jak dzieciak! — dokończył gospodarz z gniewem. — Są fatalizmy, słowo daję, życia ci się zbyć pilno.
Damazy na to nie odpowiedział wcale.
Lubiszewski krokiem namiętnym począł się przechadzać po pokoju, jak gdyby walczył z sobą. Nie mówił długo nic. Parę razy sam się do siebie rozśmiał i westchnął. Tymczasem późno się zrobiło i Damazy, nie chcąc już przeciągać rozmowy przykrej a bezużytecznej, wstał za czapkę biorąc.
— Pożegnam pana — rzekł dziękując mu za gościnność jego.
— Możesz spocząć przez jutro...
— Muszę powracać.
— Co cię tam pędzi?
— Mój los — rzekł smutnie Damazy. — On to wygnał mnie z Lunewilu, gdzie mi z łaski króla dobrze było. Temu pan nie uwierzysz; jest w człowieku głos, co mówi mu, gdzie i kiedy co czynić ma, a rozkazuje. Rad by się czasem sprzeciwił: nie może, tak, i tego poznać nie potrafi, czy głos ten bożym jest, czy nieczystym.

97