Pau Desaus siedział w swojéj izbie, przy ogromnym kominie, na którym palący się ogień resztę mieszkania oświecał.
Na zegarze kalwińskiego zboru wybiła już była dziewiąta, wiatr dojmował zimny, a kupiec chodził, chuchał w palce i ogrzewał się ze wszystkich stron przy kominie.
Izba była obszerna; dwa jéj okna na plac przed kościół Święto-Michalski wychodziły. Kilka sztychów: a między niemi Henryk IV i rzeź Ś. Bartłomieja zdobiły ściany; prócz tego stały dwie ogromne szafy, kilka stołów, stołków i łóżko, z firankami w niebieskie kwiaty.
Na jednym stole, tuż naprzeciw komina, leżała rozwarta księga, a przy niéj siedziała w milczeniu dziewica wysokiego wzrostu. Ciepła, długa, ciemnego koloru z galonem złotym, wedle ówczesnego zwyczaju, suknia okrywała ją. Blask ognia oświecał twarz jéj piękną, lecz napojoną wyrazem jakiéjś szczególniejszéj surowości, którą rzadko zobaczyć w kobiecie tego wieku; bo nieznajoma więcéj nad lat dwadzieścia miéć nie zdawała się. Oczy jéj, pełne ognia, rzucały wejrzenia do pogardliwych podobne, a usteczka wzniesione w górę, milcząc, zdawały się rozkazywać.
Była to panna Justyna Desaus.
Przy kominie siedział Mateuszek, z wielką księgą in folio na kolanach; czytał bardzo pilnie, a niekiedy ukradkiem rzucał wzrok szybki i przelotny na kupca i jego córkę... Panna Justyna poziewała szeroko, kupiec kaszlał i stękał, Mateuszek wzdychał półgłoskiem, zresztą zupełna cisza panowała wokoło. Nareszcie tonem oschłym i obojętnym odezwała się panna Justyna, wstając ze swego miejsca:
— Wszak-ci późno... możebyś się spać, panie ojcze, położył?
— I nie! — odpowiedział krótko kupiec — sen mnie coś nie bierze, jeszcze posiedzę.