— Zakli... — zawołał rektor, i nie mogąc dokończyć, ponurzył się w wodzie.
Po chwili wyciągniono go znowo, już mówić nie mógł, tylko bełkotał, woda płynęła z niego, oczy miał osłupiałe, otworzył usta, usiłował parę słów wymówić, lecz na znak nielitościwego swego oprawcy, po raz trzeci zanurzony został.
To trwało dłużéj niż pierwsze dwa razy; jeszcze jednakże rektor zupełnie zmysłów nie utracił. Wyciągnięto go na brzeg i rzucono nad drogą. Ów zmokły, wpół-umarły ze strachu i zimnéj kąpieli, z postronkiem pod rękoma, w stanie godnym politowania, został sam jeden na pustém przedmieściu, bezsilny, przy zbliżającéj się nocy.
Oprawcy oddalili się szybko, a męczennik ich za zmrokiem nie mógł nawet dostrzedz, w którą udali się stronę. Leżał bezsilny oczekując ratunku, bo sam nie wiedział, co miał począć z sobą. Wstać i z sznurem, którego sam odwiązać nie mógł, iść przez miasto? krzyczéć? czekać? Tak rozważał, gdy postać wielka, którą trudno było poznać po ciemku, staje przed nim i szyderskim głosem się odzywa:
— Ha! Stasiu! takiżto los cię spotkał! Ty, głowa różnowierców, jak ostatni winowajca przez oprawców w wodę trzykroć rzucony!... Kiedy tu leżysz i sapiesz, oni za twoje pieniądze piją w karczmie i ogłaszają przed światem hańbę twoję... a swoje zwycięstwo... Stasiu! Stasiu! do czegożeś przyszedł? Bóg cię za mnie karać zaczyna! tyś mnie zrobił nieszczęśliwą, o! bardzo, bardzo nieszczęśliwą... a jednak żal mi ciebie. Czy pamiętasz lat temu dwadzieścia, byłeś młody... ale serce twoje od urodzenia zepsutém być musiało! Tyś mnie zdradził, opuścił... i do czegoż przyprowadziła cię ta wielkość, któréj poświęciłeś wszystko!... Twoja wielkość leży z tobą razem w błocie!!
— Milcz! milcz! nie urągaj się memu nieszczęściu, straszna kobieto!
— Nie dość-że ci, mój drogi, że udaję wobec ludzi, iż cię nie znam, że między nami nigdy nic wspólnego nie było! Chcesz-że, abym i sam na sam zbliżyć się do ciebie nie mogła? Dziękuj jeszcze, że z litości nad tobą, któréj nie wart jesteś, w chwilach nawet, kiedy rozum boleść odgania, nie wspominam nigdy twych zbrodni!...
Rektor wstał powoli z ziemi i korzystając z powiększającego się zmroku, chciał umknąć, ale sznur, który miał na sobie, posłużył Maryi do zatrzymania go. Oczy jéj zaiskrzyły się, zapał dziki wyrył się na bladéj jéj twarzy.
— Stój!... — zawołała — posłuchaj! Muszę ci przypomniéć twoję
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/056
Ta strona została uwierzytelniona.