zbrodnię... możeś zapomniał... ja ci ją odmaluję tak, jak ją noszę od lat dwudziestu w sercu mojém, żeby ten obraz utkwił na nowo w duszy twojéj i gryzł cię przez resztę życia!... Czy pamiętasz biedną Maryę... młodą, niewinną... kiedy mnie odmarli rodzice i powierzyli twojéj opiece? opiece wilka nad jagnięciem!... Dochowałżeś obietnic? oni i w grobie nie mają spoczynku...
— Kobieto! paść mnie...
— Pamiętasz, jak zdradnemi namowy, księgami, odwodziłeś mię od wiary przodków, od cnoty, których się sam zaparłeś?
— O! zlituj się!
— A miałżeś litość nade mną? Ty chwilę cierpisz! jam całe życie cierpieniem przeżyła... Czy pamiętasz tę Wilię... twój syn... moje dziecię... które-m ci powierzyła... popłynęło z tą wodą do nieba!... i ojciec własny...
— O Boże!... Maryo, puść mnie!...
— Tak, własny ojciec rzucił go w wodę i odebrał mu życie, którego nie dał bez Boga! A tym ojcem, zabójcą... ty jesteś, poczwaro!... Poczwaro! jam milczała długo... i po takiéj zbrodni, kiedy nazajutrz rybacy wyciągnęli martwe jego ciało, jam się nawet odezwać nie śmiała!... Alem wołała pomsty nieba, bom pomsty ludzkiéj nad tobą nie chciała... i stałam nad ciałem jego, wyzuta z uczuć matki... oczy moje były suche... ale serce!... o! nad męczarnię mego serca, w piekle większych nie znajdziesz, zbrodniarzu!...
Rektor szarpnął z wysileniem sznur i zniknął w ciemności; ona smutna poszła wzdłuż Wilii, spojrzała na miasto, siadła nad brzegiem i utonęła w myślach.
Przed kościołem bernardyńskim, na cmentarzu, w bramie kościołka świętéj Anny, kilku żołnierzy z wojewódzkiéj piechoty stało drżąc z przestrachu. Było ich sześciu i między niemi krył się Rakowski, sługa pana Piekarskiego, którego bojaźń wytrzeźwiła już nieco.
— No! chodźmy! — zawołał jeden wysokiego wzrostu i okropnéj twarzy. Wszyscy bernardyni pouciekali z klasztoru do dominikanów i franciszkanów... możem śmiało drzwi wyłamać i nieźle się pożywim.
— No! dobrze! ale cicho! tsyt! ostrożnie! bo jak kto posłyszy, ukamienują nas w kościele. A słyszycie! koło zboru jeszcze jak szturmowali, tak szturmują; lud, choć noc, nie odchodzi... No! prędzéj! podważyć! o! mocniéj! już i po zamku! My tu nic bez światła nie zrobimy, pójdźcie zapalcie latareńkę; drzwi zaprzyjmy, żeby tak na roścież nie stały, byle tylko wiatr nie otworzył.