O, złote sny młodości! o, brylantowe marzenia moje! chodźcie tu do mnie, chodźcie, siądźcie na brzegu kielicha, zamąćcie skrzydłami napój i ulatujcie koło mnie na dymach wonnych Lataqué, Hawanny. Bez was tęskno na duszy i serce próżne kurczy się, wysycha, boli; bez was jestem sam jeden, z wami jest nas dwoje.
Co za rozkosz być we dwoje! — nic tak, jak wy pary tego świata, co ciałem blizko a sercem daleko! Kiedy jedno z was patrzy na lewo, drugie się w prawo obraca, — nie tak; ale tak we dwoje, jak powój z topolą, jak liście z drzewem, jak piorun z chmurą! tak we dwoje, jak krew i serce człowieka, jak zęby tygrysa i ciało jego pastwy, jak!... Wy mnie nie zrozumiecie! mniejsza o to; czyż na to się pisze, żeby rozumiano? — nie! tylko żeby czytali. Więc nie rozumiejcie sobie wy wszyscy, a ja będę pisał dlatego...
Ja i moje marzenia jesteśmy dwoje, jak kochankowie; pieścim się z sobą, ściskamy i tęsknim po sobie, kiedy nas zimny świat żelazną ręką rozdzieli, i wracamy do siebie znowu i znowu jesteśmy szczęśliwi.
Kiedyś, było nas dwoje, inaczéj. Nie było jeszcze marzeń, ale rzeczywistość rozkoszna jak marzenie, jak marzenie zmienna.
Było nas dwoje w niebie; graliśmy sobie na tym szerokim błękicie, graliśmy o gwiazdy i robiliśmy z nich bukiety dla kogoś, — o, nie powiem dla kogo! Wówczas było nas dwoje, nie mieliśmy nazwiska ani postaci, byliśmy jak jedno, a było nas dwoje i było nas w jedném dwoje.
Potém, przez ciemną jakąś noc boleści rozdzieleni, znaleźliśmy się dwoje nizko na ziemi, — i było nas dwoje, ale rozdzielonych mgłą, czasem, ludźmi, światem, życiem. A czuliśmy z daleka, że nas było dwoje i pociemku szukaliśmy siebie długo. I znaleźliśmy