cywać długie pasmo potomków sławnych. Ciężka ręka losu padła na nie i — zgaśli z tylą innemi!
Wszystko gotowe było do tego uroczystego obrzędu, mającego się odbyć na zamku dubieńskim. Liczny zjazd gości sproszonych zdaleka, krewnych, przyjaciół, sąsiadów, szlachty drobnéj życzliwéj domowi książąt Ostrogskich, zawalał końmi, kolebkami i ciżbą pacholąt podwórce zamkowe. Niektórzy jeszcze cisnęli się i zbierali z różnych ulic miasta, nie dając nawet przyskrzypnąć wrót zamku. Był to sam ranek dnia weselnego, ranek grudniowy, śnieżysty i ponury, powietrze niosło z sobą wilgoć, wyziewy ziemi i ciężyło w piersiach. Słońca nawet nie widać było za mglistą oponą chmur jednostajnie szarych; bo natura nigdy nie stosuje się do czynności i uczuć, choćby najznakomitszych ludzi. Rzadko bardzo ulubieńcom losu świeci słońce pogodne w ich dni uroczyste i to historya między cuda swoje zapisuje. Kurczyli się od zimna przenikliwego słudzy na podwórcu i u wrót zamku, pokrzepiając się suto dostarczanym trunkiem. W ich rozmowach znać było i usposobienie do smutku pochodzące od pory i wesołość sztuczną, jaką trunek wymusza na biednych, słabych głowach ludzkich.
Wszyscy gotowali się do wesela: nie było kąta, gdzieby go znać i czuć nie było; wszystko się ruszało, kręciło, gadało, stroiło, szykowało, zacząwszy od kuchni pałającéj ogromném ogniskiem, gdzie kuchmistrz spocony chrypł od krzyku nad czterma sosami, aż do komnat panny młodéj i pana młodego.
Mężczyzni zebrani, gadali, śmieli się i pokrzepiali śniadaniem, a że nie było we zwyczaju XVI wieku u wyższéj klasy, grać w kości albo się od rana upijać, skromny tylko brali posiłek, o wojnie, turniejach i koniach rozprawiając. Książę Solomerecki, blady, młody, niebieskooki, chudy i cienki mężczyzna, rzadko się do rozmowy wtrącał i spokojnie tylko na wszystko się uśmiechał. Coraz poprawiał na sobie paradnego ubioru, na którym guzy brylantowe i złote błyszczały kutasy; ściskał rękojeść suto kameryzowanéj karabeli, odrzucał wyloty i chodził wzdłuż komnaty. Maleńki jego wymuskany wąsik poruszał się uśmiechem, którym odpowiadał na wszystkie pytania.
U progu stał w nieładzie podróżnym zbrojny kozak ukrainiec, z sełedcem zwieszonym, zbrojny w koszulę drucianą, szablę, rusznicę, jańczarkę, łuk i strzały, z nożem u pasa, z workiem kul, z chustką paradną w wielkie kwiaty, z worem skórzanym na wodę, sabełtasem, nahajką, długim sznurem jedwabnym, prochownicą, i mnóstwem innych drobnostek, składających dawne uzbrojenie kozaka. Mowę miał posępną i zamyśloną, wszyscy go pytali
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.