latach, spływała w grób i weń wsiąkała na zawsze. Wszystko się na nim kończyło.
Ciasno mi było w trumnie, poduszkę miałem z wiórów stolarskich, twardą poduszkę trupa na sen wieczny, obszytą starym atłasem i frendzlą. Wieka nad sobą nie czułem, tylko kiedy mnie brano na ramiona i wynoszono z domu, uderzyło się raz ciało moje o nie — chciałem krzyknąć — nie mogłem. I posłyszałżeby kto krzyk piersi umarłego, zabitego wiekiem w trumnie? — zamkniętego w paku, w którym płynie na świat drugi! Zgnilizna dopiéro miała mi otworzyć to więzienie!
Wkoło mnie słychać było śpiewy — płaczu nie słyszałem; tylko ci, co mnie nieśli na ramionach, uskarżali się, żem był ciężki. Przykrępowanego potém do wozu wieźli do kościoła. Noc była zimna; koło mnie szczury, kościelni gospodarze, biegały piszcząc po wieku trumny, ogryzały obicie i drzewo. O! jak-żem im zazdrościł — one żyły, ruszały się, chodziły — ja byłem umarły! Rano znowu usłyszałem śpiewy głośne, a z niemi organ szumny, potém cichość; potém głos czyjsiś mocny, czysty. — Nikt nie płakał — gdzież była żona moja??
Śpiewy znowu, znowu jechałem na wozie, potém stanęliśmy, poruszono trumnę, kołysała się, a w niéj ciało moje jak kawał drzewa, — kołysała się, szła, szła, szła i stanęła nagle, kołysząc się jeszcze.
Usłyszałem huk, jakby grad bił o okna, były to kamienie i piasek sypiące się na trumnę moję. Z was pewno przez ciąg najburzliwszego życia żaden podobnego uczucia nie doznał, jakie moję duszę poruszyło, kiedy mnie także wrzucili do ziemi jak kamień, i zasypali ziemią — tego, który już po niéj chodzić nie mógł, i zrobili go częścią ziemi. Kazali mu wydać soki pożywne robactwu i roślinom — zginąć na wieki, rozsypać się w drobne cząstki bez imienia, podobne cząstkom zgniłego zwierza, zgniłéj rośliny — cząstki, na których nawet ręka przyrodzenia nie napisała, że kiedyś składały człowieka!
Zasypali mnie i już nic nie słyszałem, nastąpiła cichość grobowa. Na świecie nikt jéj z was nie pojmie; na świecie wśród największego milczenia, szumi jeszcze powietrze, kołysząc się w przestrzeniach — tu nie było przestrzeni, nie było powietrza — nic! nic! Ciągle ta sama cichość, ta sama ciemność, ta sama twarda poduszka pod głową — okropne milczenie! Zdawało mi się, że ze mną cały świat umrzéć musiał. — Jak długo to trwało, nie wiem. Czém-że miałem czas mierzyć, nic nie robiąc, nic nie słysząc, nic nie widząc. Dla mnie wiek i chwila, godzina i wieczność równe były. Ciemność ciągła, ciągłe milczenie! Potém uczu-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.