białe, rozsypane jak paciorki, których sznurek wiążący rozerwał się w ręku pobożnéj kobiety — rozsypały się i leżały. W czaszce mojéj siedziała królowa żab i spała w mieszkaniu próżném mego zgasłego rozumu. Potém poszły i żaby, a ja zostałem sam jeden. Przyszła ziemia, zawaliwszy do reszty wieko trumny, przyszła i ścisnęła kości moje matka ukochana, z któréj łona wyszedłem, która mnie karmiła, która, gdym już był ludziom nieużyteczny, nie odrzuciła i wzięła mnie nazad do siebie na wieki — matka prawdziwa!
A ja żyłem, żyłem ciągle — wkoło mnie ziemia i kamienie, duszy mojéj ostatki kryły się po kościach, obsypanych żółtym piaskiem dokoła, kamieniami i kośćmi, takich jak ja cmentarnych mieszkańców.
Potém wreszcie i kości moje rozsypywać się zaczęły na proch a biédna i biédna dusza znowu rozdrabiać się musiała, aby każdy proszek ożywić. Prochy moje zmieszały się z ziemią, rozbiegłem się na wszystkie strony. Jedne cząstki poszły w powietrze, drugie zostały w ziemi, czekając swego przeznaczenia, inne wyszły powoli nad jéj powierzchnią.
Potém jedne z nich wcisnęły się przez łodygę do kwiatu i błyszczały na jego kielichu, drugie z powietrzem weszły w ludzi, inne wędrowne przelatywały po ziemi, szukając schronienia i przytułku.
I rozeszły się daleko, kwiat w jednę, człowiek w drugą, u pył w trzecią stronę — dusza z niemi — poszła — poszła daleko po kawałeczku. Części jéj nie poznając się nawet, potrącały się w powietrzu, spotykały się w wodzie, w kamieniu, w roślinie, w zwierzęciu, przebiegały tysiące przemian, tysiące życia, śmierci tysiące — i żadna nie zginęła. Szły tylko wędrowne szukać coraz innego bytu, innych uczuć, innéj śmierci!
Obijały się nieraz o dom, w którym mieszkałem, o wody moje niegdyś ulubione, o drzewa, które sadziłem, a w które potém weszła część mnie samego.
I z jednego życia ludzkiego przeszedłem w tyle maleńkich krótkich, jednostajnych, iż byłem rozerwany, jak serce dziewczyny w chwili, gdy chce kochać i nie wié, kogo ma obrać. Tułałem się wędrownik po słońcu, po gwiazdach, w piorunach i chmurach, a potém — potém — — wylano zimnéj wody wiadro na głowę i — wytrzeźwiłem się. To najprawdziwsza rzecz z całéj mojéj historyi.
Omelno d. 11 sierpnia 1838.