przyborów, nie ruszy się za próg chaty poleszuk. Bez ognia i fajki żyć on nie może. Wszędzie gdziekolwiek co robi w polu, zapala ogień niedaleko, a fajki króciuchnéj, zielonéj, polewanéj lub drewnianéj, z ust nie wypuszcza. Tytuń mu ciągle w niéj gaśnie, a on go bez końca zapala. Kobiety nawet stare widziałem nieraz pod piecem z fajkami w ustach. Zapach tego narkotyku z niczém się nie da porównać i bardzo jest przykry niezwykłym. Nosi go poleszuk w papuży i w potrzebie tylko, nożem tyle ile potrzeba do fajki nakrawa.
Chłop poleski najczęściéj starym zwyczajem przed panem na twarz upada, wita go Sława Bohu, albo Pomahaj Bih (Pomagaj Boże!). Milczący jest, ale uprzejmy dla obcych, zaczepiony chętnie gawędzi, gdy tylko o panach i biédzie mowa. O biédzie swojéj dzień i noc-by gadał.
Prosty rozum tych ludzi wcale nie jest do pogardzenia, niekiedy pozorném głupstwem ukrywa się przebiegłość niepospolita. Rzadko tańcują, częściéj śpiewają, taniec ich pospolity jest rodzajem walca, w którym jedną tylko ręką obejmując tancerkę, para za parą w kółko krąży. Śpiewy ich częściéj smutne, czasem są aż nadto wesołe i bezwstydne. Ale jakaż w nich poezya! Jakie proste a mocne wyrażenia z głębi duszy! znać, że je z serca wyrwały wesele lub smutek, że je śpiewali, nie pisali, rodzili, nie komponowali. Te śpiewy, dzieci tutejszych lasów, malują stan włościan wymownie, lecz ktoby z nich o zepsuciu chciał wnosić i rozpuście, dalekoby ich gorszemi mniemał, niż są w istocie. Oni w tym rodzaju śpiewają więcéj, niż robią. Większa część śpiewów, ma tylko cztery wiersze składające wesoły ucinek, lub smutne westchnienie. Często mołodyce żalą się, że je zaprzedano, że im lepiéj było w chacie u rodziców. Takich żalów nieskończone są waryanty. O! i oni czuć umieją wdzięk młodości, którą prędko potém ciężka praca zabija. Któżby téż nie żałował tego złotego wieku, w którym nawet nadziei do szczęścia nie potrzeba, tak człowiek w sobie samym ma dosyć szczęścia, tak rad jest ze wszystkiego!
Że i w Polesiu, mianowicie ku Wołyniowi, mają pieśni ludu wielki wdzięk w saméj muzyce, temu nikt, kto je słyszał, nie zaprzeczy, kto je słyszał wieczorem cichym, nucone i odbijające się w lesie, rozchodzące się po rosie. Często pastuszek za bydłem, gdy czystym głosem śpiéwał je zdaleka, zatrzymywałem się, aby go dłużéj posłuchać, bo było coś tak urocznego w tym śpiewie, że ucho, gdy się już rozbił, jeszcze go długo żądało, a żaden instrument nie mógł go powtórzyć. Trzeba było na to ust pastuszka, gaju, trzody i wieczora, a może i usposobienia w słuchaczu.
Mnóstwo podań krąży tu między ludem, mają one jedno źródło
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.