podobne mu używane w romansach i komedyach aż do r. 1825. Chciałem tę tajemniczą figurę zaczepić, porwałem ołówek, aby ją odrysować — lecz znikła jak w romansie.
Już dobrym zmrokiem puściłem się w góry, które Szepetówkę od Horodyszcza dzielą, góry tém dla mnie straszniejsze, żem je raz piérwszy w życiu, mieszkaniec płaskich krajów, miał przebywać. Lecz nie strach mi było, ale żal widoków, które zmrok miał zakryć przed moją ciekawością, a — śpieszyć się musiałem.
Posuwaliśmy się więc powoli w góry, a zmierzch coraz się powiększał, nareszcie gaj, po którym zabłysłe światła, oznajmiły Horodyszcze i nocleg. Położenie tego miejsca jest jedno z najpiękniejszych w tych stronach. Na wysokiéj górze, stoi dawny kościół murowany z klasztorem ks. karmelitów, u stóp jego jest staw duży, daléj góry malownicze, pokryte zaroślami dębowemi, z których cerkiew wygląda. Ta góra, woda, drzewa i poważna budowa kościoła na wielkiéj wysokości panującéj nad okolicą, piękny bardzo tworzą widok. Osada rozrzucona jest wśród zarośli nad stawem. Dla mnie nowe jeszcze wdzięki przybrało Horodyszcze od zachwycającego wieczora, który je obwijał, światła chatek, gwiazdy na niebie, wszystko to odbite w stawie, bielejący kościół na górze, powiększony, jak zwykle w nocy przedmioty, których odległości od nas dobrze rozeznać nie możemy — wszystko to tworzyło zachwycający obraz.
Ale do tego potrzeba było i wieczora i świateł i takiego gwiaździstego nieba, i trochy może egzaltacyi, którą wiozłem z sobą, chociaż zresztą Horodyszcze dla najobojętniejszych na obrazy jest zawsze bardzo piękném. Nie chciałem rysować tego miejsca, bo dobry tylko obraz mógłby dać o niém wyobrażenie, a ołówek biedny padał z rąk mimowoli.
Jadąc ku karczmie stojącéj na górze naprzeciw kościoła, chłop, który mnie powoził, obudził z dumania. Mijając staw, spojrzał na cerkiew, obrócił się do mnie i odezwał:
— Ta cerkiew, co to widzicie jéj wierzchołek, tam w dębinie, poza stawem, stała niegdyś na górze, gdzie teraz klasztor. Ale raz w wielkim tygodniu (protiw W. Dnia), ruszyła się wieczorem z posady, zeszła z góry, przepłynęła staw i poszła stanąć tam, gdzie dzisiaj stoi. Na dowód tego pływa jeszcze po stawie jedna z belek cerkwi, którą ona przechodząc umyślnie rzuciła.
To podanie bardzo mię uradowało, nie wiem, czy znaleziony worek z pieniędzmi byłby mnie w téj chwili równie ucieszył, chociaż zresztą i pieniądze są rzeczą bardzo uczciwą. Lecz ta cząstka ze skarbnicy ludu, podań i pieśni, o które tak trudno dopytać milczącego wieśniaka, lękającego się dla swoich skarbów uśmiechu niedowiarstwa i pogardy — skarbu, który tylko w wieczornicach i do-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.