świtkach pokolenia pokoleniom podają — ożywiła mój umysł, i tysiąc napędziła marzeń. Trochę się jednak zmniejszył mój dobry humor obudzony tą powieścią, gdym do ogromnéj, zimnéj, a pełnéj pijanych karczmy wjechał. Wprawdzie żydzi odstąpili mi swego najlepszego apartamentu, w którym zastałem pomięszane zapachy dziegciu, łoju, łokszynu i kartofli — ale niestety! brudne ich bety w drugiéj izbie i nadzieja pułku huzarów, który miał nadejść w nocy, do reszty mię zmartwiły.
Musicie, moi niełaskawi czytelnicy, za to, żem ja cierpiał, czytać teraz, co o noclegu napiszę — nie daruję wam tego, bom sobie dał słowo, że się na kimkolwiek pomścić muszę.
Pokutując więc za radość, jakiéj doznałem, dowiadując się o podaniu wędrówki cerkwi św. Mikołaja, całą noc oka nie zmrużyłem, pułk huzarów jechał mi pod oknem śpiewając, wrzeszcząc, tłukąc do drzwi moich, a w drugiéj izbie chrapali żydzi, żydówki, żydzięta, spacerowały myszy i skrzypiała kolébka, w któréj dziesięcioletni tłusty bachur kołysząc się spoczywał. Musiałem tedy z nudy, rzuciwszy nudniejszą jeszcze od próżnowania książkę podróżną (Jacques II à S. Germain p. Capefigue), robić inwentarz izby, w któréj napróżno snu czekałem. Była tam szafa z talmudem sławuckim i księgami do nabożeństwa, dziesięcioro przykazań za firankami, dwa łóżka próżne, których tknąć się przez uszanowanie dla przeszłych mieszkańców nie odważyłem, kufer zielony, para pantofli schnących po przechadzce na piecu, para pończoch na kołku, garnek z resztami pozawczorajszéj wieczerzy nie bez woni, stara miotła, młoda mio tła, dwa talerze potłuczone i ogromna rózga szpektorska. Obliczywszy to wszystko, uważałem, że chcąc napisać podróż sentymentalną po téj izbie, byłoby materyałów przynajmniéj na dwa duże tomy.
Nareszcie nadszedł ranek, który mnie miał z téj niewoli żydowskiéj wybawić, wyrwałem się z niéj, jak mogłem najprędzéj.
Od Horodyszcza do Hrycowa samym prawie stepem droga. Tu mocno dał mi się uczuć brak drzew, które tak ożywiają najmniéj znaczące widoki. Jak zajrzysz okiem przez góry i doliny, tylko zieloność runi jesiennéj, lub czarne widać ugory, czasem tylko w parowie nad strumykiem, kilka wierzb pochylonych. Lecz za to jeśli się Wołyń uśmiechnie, o jakże bywa piękny!
Wśród gór, wyglądają z parowów wsi z białemi chatkami, cerkwie trzykopułne malowane i zdobione, stawy i rzeki i laski dębowe. Potrzeba wody zmuszała mieszkańców do osiedlania się w dolinach, którędy strumienie i rzeczułki płyną, dlatego téż na Wołyniu i wogólności we wszystkich krajach wzgórzystych, wszystkie osady są miedzy parowami i w dołach, co znacznie wdzięku widokom ujmuje na piérwszy rzut oka, lecz niespodzianością zadziwia i bawi.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.