Właśnie pod cień lipy wkradał się złoty promień zachodzącego słońca, jakby odchodząc, żegnał poetę; chłodny wietrzyk poruszał zlekka gałęzie, w których świerczały drobne ptaszęta. Na dziedzińcu obwiedzionym parkanem, widać było ruch gospodarski. Tam wracało z pola bydło, tu owce z spuszczonemi głowy, becząc, szły do zagrody, skakały młode źrebce przed stajnią. Szli parobcy i czeladź za różną robotą, dziewki do dojenia krów, wyśpiewując wesołą piosnkę gminną, która się rozchodziła w powietrzu, miléj dźwięcząc nad uczoną muzykę w pałacach. Wszystko zdawało się wesołe, ożywione, szczęśliwe. Wybiegły i dziatki na ganek się bawić, a ich wrzawa wkrótce oczy ojcowskie zwróciła, które na wesołéj gromadce długo spoczęły.
— Mój Boże, — rzekł w sobie poeta — rozkoszne to życie, prawda, swoboda wiejska miła, w domu dzięki Bogu szlachecki dostatek, ale gdzież tu pracować! Serce się rozrywa na tyle części, głowa na tyle myśli, jak tu znaleść chwilę swobodną do pisania! Miał ci może słuszność Padniewski i Maciejowski, gdy mi stan duchowny stręczyli. Nauki i muzy wymagają zupełnego im oddania się, trudno się między nie a świat podzielić, zawsze serce i myśli z jednéj tylko strony zostaną. O! zaprawdę trudno!
To mówiąc poeta, rozłożył księgę, oparł się i dumał; przerwał dumanie głos dziecięcia, odwrócił głowę, spojrzał znowu.
— Ani sposobu zebrać myśli! — mówił w sobie — tu to, tam owo odrywa. Samotne życie, cisza tylko mogą rodzić doskonałe, natchnione twory, dusza wówczas mniéj zużyta, mniéj z sił wycieńczona. Serce pała do wszystkiego, bo niczego nie skosztowało, samo ciało z nienasyconemi a pragnącemi namiętnościami, wśród krzyków boleści, podsyca zapał poety. — Krzyk boleści, może być najpiękniejszym śpiewem. Ale życie jednostajne, swobodne, spokojne, regularne, przerywane tylko nudnemi powszednich ludzi odwiedzinami, niszczy powoli, wycieńcza i do wszystkiego niezdatnym czyni. Czemu Dawid tak cudownie śpiewał? — bo był nieszczęśliwy! Najpiękniejsze twory rodzą się w boleściach — słabe dzieci nic nie kosztują rodziców, ale téż niewiele warte — piszmy! — I westchnął.
Zaledwie wziął pióro do ręki, usłyszał głos włódarza, który czeladź za jakieś przewinienie naganiał. To znowu myśli mu rozbiło, mimowolnie słuchał oddalonego gwaru, który go zajmował, rzucił pióro i wzruszył ramionami.
— Niepodobna, niepodobna!
Potém usiadł na ławie, założył ręce i dumał, spoglądając na zachodzące słońce, świecące z za drzew.
— Ha! dobra i ta chwila swobodnego dumania, jeżeli nic nie zostawię na papierze, to przynajmniéj pomyślę swobodnie nad przyszłą
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/204
Ta strona została uwierzytelniona.