pracą; spocznę po gwarze. Ledwie się drzwi zamknęły za łaskawemi gościami, jestem znużony, jakbym wracał z pola od pługa.
Słońce zachodziło, dzieci szczebiotały na ganku i swawoliły, ptaszki świergotały na gałęziach lipy, powietrze kołysało się wonne i czyste — Kochanowski przez chwilę nasycał się obrazem pięknego wieczora.
I znowu schwycił pióro, usiadł i pisał; napisał dwa wiersze, ale usłyszawszy skrzypienie wrót podwórza, rzucił pióro, pochylił się i spojrzał w głąb.
— Czyż znowu gość? — rzekł zniecierpliwiony; — czy znowu kto się wlecze kota ciągnąć do Czarnego-Lasu, nie wytrzeźwiwszy się jeszcze może po pijatyce u sąsiada?
We wrotach spostrzegł jeźdźca na wielkim rumaku.
— Któż to? a! Petryłło! Zaprawdę, mógł sobie był obrać inną chwilę do odwiedzin. — I zwinął papier, zamknął księgę, westchnął, gotując się naprzeciw gościa, który wjeżdżał, spytawszy się u wrót włódarza: — Czy pan doma?
— Doma — odpowiedział z ukłonem włódarz, kazawszy wrota otworzyć.
Wyszedł téż smutny poeta z pod lipy przeciw niemu.
Przybywający był to człowiek dobrze już podżyły, niegdyś wojak, pamiętający dobrze Zygmunta Starego wyprawy, zwał się Petryłło. Ubrany był, choć to niby po podróżnemu, ale dosyć wykwintnie i starannie; na koniu rząd złocony, dywdyk świecący, trzęsideł u łba końskiego co niemiara. Strój jeźdźca był mieszaniną wszystkich naówczas używanych w Polsce, było tam potrosze i z węgierska i z hiszpańska i z włoska i z tatarska i po polsku; cacek i świecideł więcéj, niż na męża poważnego i wojaka przystało. — Ostrogi u butów wyzłacane, u czapki czaple pióro z kosztowną zaponą, na szyi spinka świecąca, rękojeść szabli suto sadzona, choć fałszywym kamieniem, na palcach pierścienie, pasek wązki, ale błyszczący nabijaniem różném, spinał suknią dość długą, któréj poły spływały ku ziemi; pod nią była krótsza, obcisła, z materyi litéj. W takim stroju, jak w pokrowcu świetnym, wyglądała szczególnie koścista persona pana Petryłły. A naprzód głowa wzniesiona na wyschłéj żółtéj szyi, któréj włos byłby dawno siwy, gdyby go krakowscy aptekarze nie ufarbowali maściami: twarz chuda, kości na niéj znaczne, jak na zmęczonéj szkapie, policzki wpadłe, żółte, oczy głęboko w głowie, ale świecące, brew nad niemi malowana, wąs pod nosem wielkim czerniony, bródka podobnież. Mimo powierzchowności, która lata wydawała ukryte, Petryłło pełen był życia; błyszczały mu oczy, usta się śmiały, trzęsła się skóra na jagodach,
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.