dziemy pod lipę Waszmościną, tam więcéj powietrza i gwarzy się swobodnie na dworze, a może i kto jeszcze nadejdzie!
— Alboż co! — podchwycił Kochanowski z przestrachem.
— Spotkałem tu niedaleko Bartosza.
— Bartosza?
— Tak! tego to dobrego kompana, co z domu do domu cały rok pielgrzymuje, a do swojego inaczéj nie zajrzy, aż na ostatku, gościem tylko będąc u żony.
— Pewnie i on tu nadjedzie, ale ponoż to nie kto inny?
— A on ci to! — rzekł, muskając wąsa pan Petryłło.
I ukazał się Bartosz.
Był to mężczyzna, lat około czterdziestu, rumiany, wesołéj twarzy, dobrze podhodowanego opaciego żołądka. Suknie na nim wygodne, ale nie nowe i nie strojne; koń jego chudy, jak zwykle na cudzym obroku. Głowę miał okrytą białą czapeczką, zpod któréj jednak nie wymykały się włosy, bo ich nic na łbie nie było. Poszły one wszystkie z dymem winnym; natomiast miał czarną i gęstą hiszpańską bródkę, która jakby wynagradzając za łysą głowę, rosła bujno, by zboże w Ukrainie, aż miło było patrzyć.
— Ho! witajcież, witajcież, panie wojski, — rzekł zdaleka Bartosz — kopa lat, kopa lat, jakem w waszym domu nie był.
— Wdzięczen za łaskę, że o mnie nie zapominacie — odpowiedział gospodarz, a w duchu pomyślał: — Coraz mi więcéj przybywa, przepadł wieczór i praca, trzeba być gościnnym! Było ci zostać księdzem, jak radził Padniewski! Było ci się zmniszyć! Chciałeś onéj swobody wiejskiéj zakosztować, masz ją nieboże, aż ci gardłem lézie.
Ledwie Bartosz sapnąwszy i obejrzawszy się, czy nie ujrzy dzbaba, siadł na ławie i westchnął; ledwie Petryłło poprawił okurzonego stroju; ledwie Wojtek opowiadanie jakieś ab ovo rozpoczął: — skrzypnęły wrota znowu.
— Czy nasłanie, czy czary! — pomyślał poeta.
— Któż nam przybywa? — rzekł Petryłło.
Spojrzą, jedzie ktoś konno jeszcze; — nowy gość.
W śmiech wszyscy, skoro go ujrzeli, bo i było się z czego śmiać.
Na wielkiéj marsze bułanéj, któréj rząd był czarny, jechało coś tak małego, żebyś to wziął zdaleka za dobry tłumok podróżny. Był to sławny junak pan Mateusz, znany z małéj postaci, a wielkiéj od wagi. Jechał on w jasno-seledynowym kontuszu, w żółtych butach, w kołpaku bardzo wysokim. Oczy i włosy miał kruczéj czarności, twarz rumianą, ożywioną, usta świeże jak jagody, trzymał się prosto jak kij, a nieustannie naokół zérkał oczami, jakby czego szukał; wistocie, żeby dojrzéć, czy kto nie szydzi z jego postawy.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/207
Ta strona została uwierzytelniona.