— Alboż ci mówiłem, że kłamiesz?
— Oba macie słuszność — przerwał Bartosz ze śmiechem — Jost był i nie był doma: wiem o tém, bom dwa razy do niego zajeżdżał a obam go nie został, zawsze, jakby mu sroczka o gościu powiedziała, czy kotek, co się mył w kominie — wczoraj wyjechał, a jutro powracał, dość, że nigdy go dziś nie było.
Wszyscy się śmiać do rozpuku zaczęli i tak początek zwady utonął w wesołym żarcie.
Ale, gdy się to dzieje, skrzypi wóz we wrotach, słychać głos woźnicy.
— Hejta! hej!
Wszyscy skoczyli — któż to jedzie?
— Pan Slasa z żoną i córką! A to zmowa, czy co? — rzekł Wojtek — i oni w gościnę do pana Wojskiego! Poznałem Slasę po nosie, bo mu sterczy zpod czapki, jak bocianowi, nie przymierzając.
Pan Petryłło sobie poglądal na przybywających. — Dobra nasza — rzekł — jest już z kim i poszablankować. Córka pana Slasy, Kachna, urodziwa dziewka, statecznych już lat, żeby jeszcze takich ze dwie, puścilibyśmy się w tany, posławszy za muzyką.
— Ale, bo i druga kolasa — dodał Wojtek.
— Gdzie? druga? — spytał Kochanowski i w duchu myślał — I śpiżarni nie starczy i domu.
— Druga kolasa pełna samych kobiet, panie Petryłło — dodał Wojtek.
— Wszystko to familia panów Slasów i liczna ich parentela — rzekł Bartosz — znam ich wszystkich, byłem u nich niedawno, przejeżdżając.
Już kobiety weszły do domu, a pan Slasa z owym nosem bocianim szedł ku lipie i witał wszystkich, głośno się śmiejąc; gotów był z siebie nawet, nie pytał czego, dlaczego, byleby sobie dogodził. On tak potrzebował do życia śmiechu, jak drugi strawy; co kto powiedział, co kto zrobił, on się do rozpuku ze wszystkiego śmiał. Twarz jego malowała charakter osobliwszy; marszczki, które na niéj lata wydeptały, wszystkie miały jakieś pokrewieństwo, łączność, zależność od tych, które powstają z uśmiechu, najwięcéj ich krzyżowało się wkoło ust i skupiło przy oczach. W pośrodku tylko nos ów olbrzymi, nieporuszony, milczący, stoiczny, nie miał żadnego udziału w nieustannéj wesołości; a gdy usta ku uszom się rozchodziły, gdy oczy chowały się głęboko ze śmiechu, nos jakby nie wiedział o niczém, pozostawał poważny, nie zmieniając swojego charakteru i wyrazu.
Śmiejąc się, zaraz witał pan Slasa: — Cha! cha! cha! witajcie!
Śmiejąc się, powstali wszyscy go ściskać.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.