— Wiecież, skąd to poszło? — rzekł Wojtek, podchwytując. — Dawne to dzieje, ba i nie tak, bo sta lat temu niéma. Był niejaki Zgierski na dworze hetmana litewskiego, Jana Białego. Ten zasię hetman lubił bardzo litewską potrawę kiszki, a nie zwał je inaczéj, jeno kuropatwy.
— Toż czemu? — zapytał pan Petryłło.
— Taką miał fantazyę! — odpowiedział Wojtek. — Toż i domownicy nieinaczéj potrawę pańską nazywali, jeno tak. Trafiło się, że on Zgierski, zapytany od pana, co na stół podano, odpowiedział nieopatrznie, zwąc rzecz po imieniu. W śmiech z niego dworzanie, i jęli go stąd nazywać Kiszką. Bolało go to, chociaż się im zaraz jako mógł odcinał, a mianowicie, że był umysłu hardego i wysoko patrzał, bo córkę jedynaczkę, a dziedziczkę bardzo bogatą tego hetmana był kochał i w sekrecie się oboje w sobie miłowali. Na dobre mu jednak wyszło to przezwisko, bo hetman nagradzając żart, który był sam pierwszy z niego uczynił, zowiąc go Kiszką, córkę mu dał po wojnie, w któréj się on Zgierski niemało wsławił. A tak odtąd po Litwie Kiszkowie sławni i wielkie imiona mają.
— Ba, i przedtém, co wmść mówisz — rzekł Kochanowski — bywali już Kiszkowie, boć to czysta bajeczka, a familia Kiszków dobrze od Białego starsza, jak w kronikach baczyć.
— Gdzie wszakże i ta bajeczka się najdzie — odrzekł Wojtek.
— Nie przeczę! — odpowiedział gospodarz i umilkł.
I pili znowu, gwarząc; pan Petryłło tylko smutnie im placu dotrzymywał; korciło go i swędziło pójść do kobiet cholewki smalić, ale go jak na złość utrzymano, aż się one w komnatę do spoczynku zabrały. Tymczasem dzbany za dzbanami goniły, z piwnicy na stół, u stołu po gardła biesiadników, przeciągała się ochota, chociaż i misy dawno ze stołu zebrano i obrusy zdjęto. Siedzieli jedni na ławach, drudzy na ziemi, ci stali, owi chodzili, a wszystko wkoło dzbanów, z których rozpocząwszy, nie ustawali suszyć do dna. Wesoła pogadanka, coraz bujniejsza a śmielsza w miarę kuflów wypitych, rosła i szumiała głośno.
— Przezdrowie pana Wojskiego, ochotnego gospodarza — wniósł Bartosz, naradziwszy się z Mikoszą — w ręce pana Slasy!
Slasa powstał z ławy, potrząsł nosem, pełną przepitą przyjął, a zaśmiał się przed i po kuflu; poszła kolej daléj, nikt jéj nie opuścił.
— Niéma tylko Chmury i nie pił naszego zdrowia — rzekł Wojtek.
— Gdzie Chmura? — spytał gospodarz czeladzi.
Nikt o nim nie wiedział.
— Zwyczajnie Chmura — rzekł jeden podpiły — powędrował daléj z deszczem.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.