nazywano, korepetytora, dozorcy. Ciężkie zaprawdę kajdany do dźwigania, ale je niosła z jednéj strony młodość, z drugiéj nadzieja, i lekkie mu były, a nie czuł ich na nogach. Adam przy swojém ubóstwie wysoko nosił czoło, bo sam już na chleb zarabiał, nikt mu go z łaski nie dawał, a tym pierwszym pomyślnym skutkiem wzmogły się marzenia świetnéj przyszłości
Gorąco wziął się do nauki. Był to jeden z tych uczniów, co nie opuścili jednéj godziny, którzy nie chorowali, boby ich choroba zjadła gorzéj niż zdrowie, więcéj niż zapracowany grosz — czas, czas najdroższy, co nie bawili się, bo mieli przed sobą przyszłość brzemienną wyższemi nad wszystkie, jakie tylko miéć mogli, rozkoszami, co nie próżnowali, bo pilno im było dojść celu!
I upragniona nauka w otwarte wrota żądzy lała się strumieniem, wszystkich prześcigał, wszystko zgadywał, wszystko pojmował, nic nie zapomniał. Co drugim trudno, jemu było igraszką, silna wola zastępowała w nim zdolności, wychowanie — usposobienia, których brakło, silną wolą szedł wprzód, nie czując, że walił mury i gruchotał palisady. Miło było i straszno patrzéć na tego człowieka z tak zimną krwią i takim zapałem idącego naprzód, a naprzód pod chorągwią niebieską przyszłości. Pierwsze trudności przełamane, pierwsze lata nowicyatu przebyte, uczyniły Adama pewnym siebie i monomanem prawie, tak silnie on wierzył w wielką swą przyszłość. Gardził wszystkiém, co spotykał po drodze, przyjaźnią, przyjemnostkami życia, pięknemi kwiaty, co rosną nad brzegiem młodości, póki się ona w szerokie, na łożyska piasków, późniéj nie rozleje jezioro, którego fale o kamienie biją się tylko. Jemu te kwiaty na nic, tam gdzie kwitnie lotus dla niego! i deptał, co napotkał, pomijał ze wzgardliwym uśmiechem. Częstośmy go wzywali między siebie na młodzieńcze zabawy, wówczas stanął, odwrócił się, spojrzał, wzruszył ramionami, wskazał na książkę, która niósł pod pachą, i szedł daléj.
Długo, długo tak trwało, ale zawsze tak być nie mogło. Samą nadzieją ciężko i coraz ciężéj wyżyć mu było, począł chmurzyć czoło i wzdychać — począł nawet wątpić, w co dawniéj wierzył tak silnie. I często dla gwaru ulicy, dla pięknéj twarzy, dla pary oczu, co jak dwie gwiazdy spadające mignęły przed jego okiem, rzucał księgę na kolana, dumał, dumał. To zawsze wychodził z założonemi rękoma na przechadzkę po nad Wilię sam jeden i siadał gdzie myśléć, marzyć. Chciał wcześnie skosztować nagrody trudów swoich, bo mu zasychało gardło od pragnienia.