Niespokoił się jak podróżny, co widział w lesie światło od okna ciepłéj gospody i do drzwi jéj trafić nie może. Dziecięciu pracy, wychowańcowi cierpienia, chciało się już choćby odetchnąć lżejszém powietrzem. I młodość mówiła mu — jeszcze wszystko przed tobą i lata i nauka i wielkie morze — napij się ze strumyka, ochłodź usta spalone.
— Jutro, jutro — odpowiedział Adam w sobie — jeszcze wytrzymam, przeboleję; a potém wszystko moje — cały świat, cały raj.
Adam rzadko chodził do kościoła, bo dobroczyńcy jego nie namaścili ust modlitwą, nie przeżegnali piersi krzyżem Chrystusowego pokoju, nie uwieńczyli głowy nauką boską cierpienia i poświęceń! A! nic i nic — nie biło mu serce na głos dzwonu, na pieśń świętą kapłana — leciało to wszystko, jak potok górny po głazie, co ją ledwie z pyłu oczyści, ale nie zmiękczy i nie przejmie. Były jednak chwile jakiéjś niepospolitéj tęsknoty, które przyszły w tym drugim peryodzie jego życia — były chwile, w których wiedziony niewidzialną ręką anioła-stróża, co mu go matka u Boga wyprosiła. Szedł do kościoła, oparty o słup stawał, myślał. Wówczas myśli jego przybierały barwę dziwną, smutną i wątpił o sobie, o wszystkiém, i szukał, coby zastąpić mogło, gdyby utracił wszystko — a nie widział jeszcze. On się nie modlił w kościele, ale potrzebował czasem być w nim i podumać, ciągnęło go coś szaremi zmroki w pusty kościół.
Raz z przechadzki niedzielnéj wbiegł on do św. Piotra. Wnętrze kościoła, oblane zmrokiem wieczornym, dziwacznie się wydawało w pokrzyżowanych cieniach i światłach mdłych od kilku lamp i świec, i od kilku okien. Kilku dziadów siedziało u proga, a jedna kobieta klęczała w ławce. Adam wszedł, oparł się i dumał, nic, nikogo nie widząc, całą duszą w dumaniu. Nawet kobiety nie postrzegł, choć każdy inny najpierwéjby ją tam zobaczył. Była młoda, a jak cudnie piękna! Nie młodość ją i świeżość tylko piękną czyniły, ale rysy twarzy jakby idealnego rysunku boskiéj jakiéj Madonny! Na białą i ledwie zarumienioną twarz spadały czarne i połyskujące włosy, z pod których świeciło czoło marmurowe, jedną zmarszczką nie przecięte — pod niém paliły się czarne oczy osłonione rzęsami długiemi, nos prosty grecki przedłużał linię czoła, a pod nim usta niewielkie w łuk zgięte, czegoś smutnym uśmiechały się wyrazem. — Owal twarzy kończyła broda zaokrąglona wdzięcznie. Smutny spokój był w oczach i ustach, chrześcijańska zda się rezygnacya na nich spoczęła i oblała je niewymownym swym urokiem. Ale takli było wistocie, czy to tylko sukienka włożona na twarz razem z kapeluszem do kościoła? O! pewnie tylko sukienka, w któréj kobiecie do twarzy, bo z pod smutku przegląda wesele, jak z pod białéj sukni balowéj różowa, z pod rezygnacyi — niecierpliwość.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/244
Ta strona została uwierzytelniona.